Sępy biznesu żerują na pandemii, a nadwiślańskiemu
liberałowi to nie przeszkadza
Wydawało by się mogło, że pandemia, która dotknęła mieszkańców planety pozwoli na refleksję, że może być coś ważniejszego na tym świecie niż zysk tego czy innego rentiera. Adrian Zandberg przytomnie zauważył, że skoro korporacje farmaceutyczne, które są właścicielami patentów na szczepionki, mają zbyt małe moce produkcyjne, to trzeba umożliwić ich produkcję różnym firmom mającym odpowiednie urządzenia i technologie. Tym samym czasowo ograniczyć rygory prawa własności intelektualnej, z których wielkie koncerny czepią już 35% swoich zysków. Pierwszy powód to ograniczenie ofiar wirusa, drugi – powrót społeczeństw do równowagi. Nic to, że fundusze publiczne w różnym stopniu finansowały bezpośrednio badania nad szczepionką. Nic to, że faza badań podstawowych, które prowadziły do odkrycia tajemnic DNA – odbywały się na uczelniach, a wiedza ukazywała się w czasopismach, bez gwarantowania praw autorskich odkrywcom, poza ewentualnie nagrodą Nobla dla wybrańców. Byłby to powrót do komunizmu, zdaniem posłanki PO Katarzyny Lubnauer.
Można by pomyśleć, że są osoby, które mówią szybciej niż myślą. Jednak niczym w soczewce przebiją w tym szablonie myślowym wszystkie słabości PO i szerzej nadwiślańskich liberałów: bezwzględne zaufania do indywidualnej przedsiębiorczości i konkurencyjnego rynku, wiara w świętą własność prywatną, wstręt do roli państwa jako reprezentanta racjonalności ogólnospołecznej, nawet abstrahując od obecnego nadzorcy. Po to prywatyzowaliśmy sektor zdrowia! Ich suflerami są bankowi ekonomiści, dlatego nie potrafią się wychylić z żelaznej klatki neoliberalnych banałów i mitów. Swoje złote myśli o gospodarce płynnie łączą z tradycjonalizmem, przyklękają na jedno kolano przed biskupem. Wypierają się wiedzy o biologii człowieka, autonomii jednostki w kwestach światopoglądowych, tzw. polski kompromis aborcyjny to dla nich nieprzekraczalny horyzont refleksji moralnej. Jaka odwaga myśli, taki i liberalizm. Dlatego pozostaną polityczną reprezentacją beneficjentów neoliberalnej transformacji, tych 15-17% menedżerów, operatorów sektora finansowego, specjalistów obsługujących zachodnie korporacje i ich interesy, poddostawców zachodnich firm, korzystających z taniej prekarnej pracy czy producentów standardowych wyrobów, z małą wartością dodaną: okien, mebli, części zamiennych. Swój program już zrealizowali. Teraz czekają na „energię” tych, którzy jeszcze nie wiedzą, dlaczego przyszło im żyć na zadupiu gospodarczym i kulturowym. Ich marzeniem stanie się wkrótce praca w boksie, by obsługiwać z daleka buchalterię tej czy innej korporacji.
Dlaczego nadwiślańscy liberałowie są bezradni programowo? Po pierwsze, eksploatują ideologicznie zwycięstwo nad komuną, powrót do normalności, merdają słowem wolność jak pies ogonem. Nie chcą uznać, że PRL była przełomowym okresem modernizacji chłopskiego, folwarcznego, podszytego jezuickim konwiktem społeczeństwa. To dzięki industrializacji chłop przeniósł się z kurnej chaty do mieszkania w mieście, opuścił działkę wyżywieniową dla pracy w przemyśle, może zbyt ciężkim jak na drugą połowę XX wieku. Tylko wciąż ksiądz proboszcz myśli za niego.
Charakterystyczne, że historyk Adam Leszczyński zakończył książkę o emancypacji klas upośledzonych w I i II oraz w PRL na powstaniu KORu. Szkoda, że pominął rolę obrońców ludu w III RP. Oni niczym Piłat wydali podopiecznych na pastwę prekarnej pracy w półperyferyjnym kapitalizmie. Dalsze dzieje wyzwolonego przez KOR ludu opisał David Ost w książce o wiele mówiącym tytule Klęska „Solidarności” (Muza 2007). Niewiele sobie robił z poprawności, której reguły wyznacza rodzimym liberałom Czerska. Jeszcze więcej informacji o upadku ruchu związkowego, dyktaturze elastyczności pracy, i towarzyszącej jej pauperyzacji przyniosła książka socjologa Jarosława Urbańskiego, „Prekariat i nowa walka klas” (Książka i Prasa 2014). Trochę więcej przedsiębiorczości, a i „klasa ludowa” dołączy do nas. Będziemy cierpliwie czekać.
Po drugie, kończy się dobrobyt uzyskany dzięki taniej ropie. Dobiega kresu radosna konsumpcja, głównie zresztą symboliczna. Tania ropa napędzała rozrastający się aparat produkcyjny, który wyrzucał na rynek coraz więcej towarów i gadżetów; rosła konsumpcja, ale też cmentarzysko „negatywnych eksterioryzacji”: gazy cieplarniane w atmosferze, plastik w oceanach, metale ciężkie w ziemi. Nie dokonał się obiecywany decoupling – rozwód wzrostu gospodarczego i zużycia energii. Nastąpi spadek tempa wzrostu gospodarczego wskutek limitów przyrodniczych z 3% do prognozowanego 1%. W tej sytuacji zmienią się mechanizmy funkcjonowania gospodarki – organizacja wytwarzania dóbr i sposoby ich dystrybucji. Konieczna będzie przebudowa energetyki i transportu, wzmoże się nacisk na recykling minerałów. Możliwe są różne scenariusze tych zmian: od eksterminizmu do stopniowego normowania procesów gospodarczych, by podporządkować je arytmetyce potrzeb społecznych zamiast logice zysku. Czy nadwiślańscy liberałowie są zdolni, jeśli nawet gotowi, do radykalnego przewietrzenia swoich głów? Impulsy do zmian będą płynąć od lewicy z UE, Chin, a ostatnio nawet z USA.
Po trzecie, neoklasyczni i neoliberalni ekonomiści wciąż zasilają umysły liberałów podręcznymi metaforami. Pandemia COVID-19 to czarny łabędź, wytrych modnego teraz Nassima Taleba. Tymczasem obecna pandemia to nieodłączny skutek globalnego kapitalizmu. Bezpośrednią przyczyną jest rozmach globalizacji – transport lotniczy, przemysł masowej turystyki, połączonej z tanią komunikacją lotniczą, z platformami cyfrowymi ułatwiającymi krótkoterminowy wynajem mieszkań. Druga bardziej pośrednia przyczyna ma lokalne chińskie tło. To uwarunkowana kulturowo, prestiżowa konsumpcja dzikiej przyrody. Coraz więcej przedstawicieli ludu Hanów stać na uświetnianie ważnych uroczystości dziczyzną. Dlatego w społeczeństwie chińskim tradycja i prestiż podtrzymują legalny i nielegalny rynek obrotu dziką przyrodą; oferuje on do celów kulinarnych mięso dzikich gatunków zwierząt. Rynek ten jest wart 73 mld dol. i zatrudnia milion osób ( M. Cedro, Zemsta pangolina, Dziennik Gazeta Prawna, nr 75/2020). Ale główna przyczyna to ekspansja rolnictwa, połączona z rozrostem populacji, a także rozbudowa sieci osiedleńczej. Człowiek wykorzystuje zasoby naturalne, których eksploatacja powoduje zmiany lokalnych ekosystemów – przez wylesianie, nadmierne wykorzystywanie gruntów ornych, pastwisk, lasów tropikalnych, a także przez rozbudowę sieci osiedleńczej. Obecnie beton pokrywa powierzchnię Ziemi równą obszarowi Francji, a nawet, zdaniem pesymistów, Indii. Co roku ubywa 12 mln hektarów ziem uprawnych. Kurczy się powierzchnia lasów, zwłaszcza lasów deszczowych w Indonezji i Amazonii. Zanikają sanktuaria przyrody wolne od interwencji człowieka. Ludzkość zużywa już dzisiaj o 20% więcej zasobów, niż przyroda jest w stanie przywrócić (WWF Living Planet Report 2012, Annex 2). Gospodarcza aktywność ludzi doprowadziła do fragmentacji środowiska naturalnego, zanieczyszczeń chemicznych oraz obecności w nowych siedliskach gatunków obcych w danym ekosystemie. Żyjące w różnych ekosystemach gatunki fauny i flory tracą swoje siedliska. Powstał swoisty wolny rynek genów do wykorzystania przez różne gatunki, zwłaszcza patogeny. Łatwo znaleźć wehikuł do poszerzenia ekspansji międzygatunkowej (SARS-CoV-2 prawdopodobnie pokonał drogę: nietoperz=>cyweta=>człowiek). Pandemia koronawirusa to zapowiedź tego, co przyniesie ludzkości wolnorynkowy kapitalizm, obsługiwany ideologicznie i politycznie przez liberałów.
I po trzecie, czeka nas wszystkich rozstanie z dogmatami neoklasycznej ekonomii i neoliberalnej doktryny; obie łącznie wyznaczają granice świata społecznego liberała. Dlatego dla nich będzie to rozstanie bolesne. Przede wszystkim musimy rozumieć rzadkość dóbr inaczej niż ekonomia głównego nurtu. Wpisuje ona swój dyskurs w widzimisię zdrowego rozsądku, w ogół podzielanych przez wszystkich oczywistych oczywistości. Rzadkość to nie niedostatek dóbr, który może przezwyciężyć stymulowanie wzrostu gospodarczego. Po raz kolejny obfitość dóbr zapowiadają technoprorocy z Doliny Krzemowej. Częściowo już realizowane, inwestycje w robotykę, biotechnologie, sztuczną inteligencję, elektromobilność mają uczynić życie jeszcze łatwiejszym i przyjemniejszym. W istocie chodzi jak zawsze o to, by obrót kapitału móc wzmóc. Tymczasem rzadkość w oczach przyrodnika to nieodwracalna utrata zasobów nieodnawialnych (minerałów, ropy naftowej, gazu); to entropia, energia bezużytecznie przekształcana w ciepło jak w silniku spalinowym. Za przyjemność konsumpcji zysków i dóbr trzeba płacić efektem cieplarnianym, degradacją gleb czy deficytem wody pitnej. Rzekoma hojność natury w postaci dóbr bez ceny jak powietrze czy woda, na którą liczyli ekonomiści, kończy się nieodwracalną degradacją energii. Stąd nieszczelność syntetycznego miernika aktywności gospodarczej, jakim jest PKB. Nie uwzględnia on niszczenia dóbr „oferowanych” darmo przez przyrodę; nie uwzględnia strat, które przynosi zamrażanie w sprzęcie wojskowym cennych materiałów, z których powstają później szpecące krajobraz złomowiska, pomijają koszt zanieczyszczenia wody i powietrza. Tu też jest miejsce spoczynku dla hipotezy efektywnych rynków, które miały zapewniać optymalną alokację bogactwa społecznego. „Popularna ekonomia, pisze Gilbert Rist, jest wiec „nauką”, której krótkowzroczność graniczy niekiedy ze ślepotą”. Stąd coraz silniej artykułowany, także przez młode pokolenie, postulat de-wzrostu (degrowth). Umiarkowany dobrobyt bez wzrostu gospodarczego będzie polegał na zmniejszaniu strumieni energii-materii, które płyną do produkcji i konsumpcji, by ostatecznie przeobrazić się w straty. Zmieni się stosunek do państwa, planowania czyli decyzji o produkcji i dystrybucji potrzebnych dóbr; będą one wynikiem deliberacji na poziomie całej wspólnoty życia i pracy. Pojawi się też potrzeba globalnego zarządzania światowymi zasobami minerałów i węglowodorów (U. Bardi, G. Kołodko, G. Rist, J. Stiglitz). Państwo nie może się ograniczać, jak chcieliby liberałowie, do przyznawania praw własności, obniżania kosztów transakcyjnych czy wspomagania konkurencyjności dzięki finansowemu wspieraniu badań i edukacji.
Inny stosunek do rzadkości dóbr zapowiada kres koncepcji życia jako użycia. Ustanie pogoń za przyjemnościami, które zapowiada posiadanie dóbr. Czeka nas zerwanie z dogmatem ekonomii o nieograniczonych potrzebach, zwłaszcza symbolicznej konsumpcji: jak tu żyć bez nowego modelu SUVa! Większość potrzeb, zauważa Jean Baudrillard, to w istocie potrzeby podtrzymywania systemu. Pojawią się inne zasady dystrybucji dóbr niż rynkowa bezosobowa wymiana. Ta redukuje się do dóbr i usług, które mogą być kupione i sprzedawane. A przecież są cenne dobra, które mają wartość, ale nie mają ceny rynkowej – jak zaufanie i współpraca, bezpieczna starość, solidarność międzypokoleniowa. Bez tych wartości coraz cieńsza staje się tkanka społeczna. Przyszłe społeczeństwo po kolejnej „wielkiej transformacji” przestanie być, jak nauczał Karl Polanyi, spółką nastawiona na zysk. Na aspołeczne konsekwencje myśli liberalnej wskazuje od lat Andrzej Szahaj. Ale to wciąż głos wołającego na puszczy. Może kryzys wywołany pandemią, jedna z zapowiedzi szybko zbliżającego się kryzysu planetarnego, przyśpieszy narodziny nowego, bardziej przyjaznego i ludziom, i przyrodzie systemu produkcji i konsumpcji. Na pomoc nadwiślańskiego liberała trudno tu liczyć.