Po fatalnym występie biało-czerwonych w spotkaniu z Włochami na Jerzego Brzęczka spadła lawina krytyki i żądań jego dymisji. Mecz z Holendrami był więc dla selekcjonera z gatunku „o życie”, bo w przypadku ponownego blamażu nawet podkreślający swoją niezależność w tej kwestii prezes PZPN Zbigniew Boniek nie miałby innego wyboru. Po porażce z ekipą „Oranje” 1:2 zwalniać Brzęczka nie ma powodu, co jednak wcale nie znaczy, że nie musi już się nad tym zastanawiać.
Brzęczek w wypowiedziach udzielanych po meczu z Włochami z naciskiem podkreślał, że w jego ocenie nie ma żadnych przesłanek do udzielenia mu dymisji, bo wykonał wszystkie zadania, jakie postawiły przed nim władze PZPN. Wywalczył awans do finałów mistrzostw Europy, utrzymał zespół w najwyższej dywizji Ligi Narodów, a w trakcie tych zmagań wprowadził jeszcze do kadry całą grupę młodych i obiecujących zawodników. Jego ogólny bilans spotkań też nie wygląda tragicznie. Reprezentacja pod wodzą Brzęczka rozegrała dotąd 24 mecze, z których 12 wygrała, pięć zremisowała, a w siedmiu doznała porażek. Gdy jednak weźmie się pod uwagę wyłącznie potyczki z zespołami z najwyższej europejskiej półki, to bilans już taki korzystny nie jest. W ostatnich dwóch latach biało-czerwoni rozegrali osiem meczów z zespołami z elity – cztery z ekipą Włoch, a po dwa z Portugalią i Holandią. Nie wygrali żadnego z tych spotkań, trzy zremisowali, a w pięciu doznali porażek.
Inna sprawa, że nawet grając tak beznadziejnie słabo, jak w niedzielę przeciwko Włochom, ekipa Brzęczka nie doznała przez te dwa lata ani jednej upokarzającej pod względem wyniku klęski, takiej choćby jaka przydarzyła się w środę Niemcom w spotkaniu z Hiszpanią (0:6). Dla przypomnienia: dwa lata temu z Portugalczykami biało-czerwoni przegrali u siebie 2:3 i na wyjeździe zremisowali 1:1, z Włochami w pierwszej edycji Ligi Narodów zremisowali 1:1 i przegrali 0:1, a w drugiej zremisowali 0:0 i przegrali 0:2, zaś z Holandią w tej edycji na wyjeździe przegrali 0:1.
Dwanaście zwycięstw Brzęczek odnotował natomiast w spotkaniach z zespołami równorzędnymi lub słabszymi od naszej reprezentacji – dwukrotnie wygrał z Łotwą, Macedonią Północną, Izraelem, Bośnią i Hercegowiną oraz po jednym razie z Austrią, Słowenią, Finlandią i Ukrainą. To tylko potwierdza opinię o naszej reprezentacji, że jest za słaba dla najmocniejszych zespołów w Europie, a za mocna dla niżej od niej notowanych. Takim bez wątpienia jest ekipa Bośni i Hercegowiny, z którą biało-czerwoni pewnie wygrali rywalizację o zajęcie gwarantującej pozostanie w Dywizji A trzeciej lokaty w grupie. Chwilowe prowadzenie w grupie A po październikowych kolejkach rozbudziło jednak na nowo nadzieje polskich kibiców na sukcesy. To trochę wina magii jaką zauroczył Polaków swoimi wyczynami w Bayernie Monachium Robert Lewandowski, bo ona zrodziła przekonanie, że z nim w składzie do wielkich wyczynów powinna być też zdolna reprezentacja. Tym bardziej, że większość kadrowiczów gra na co dzień w mocnych europejskich klubach. Nie ma się więc co dziwić, że po katastrofalnym pod względem jakości gry występie przeciwko Włochom większość Polaków obstawiających wynik spotkania z Holandią stawiało na zwycięstwo gości. A w mediach społecznościowych przeważały życzenia dotkliwej porażki, bo ona zmusiłaby władze PZPN do zmiany selekcjonera.
Dzisiaj w Polsce poza Małgorzatą Domagalik (autorką jego mocno kontrowersyjnej biografii Jerzego Brzęczka) chyba nikt nie wierzy w jego trenerski geniusz. Po listopadowych meczach można też odnieść wrażenie, że do grona niedowiarków dołączyli także piłkarze kadry, z Robertem Lewandowskim na czele. W meczu z Holandią nie wbili jednak selekcjonerowi noża w plecy, wręcz odwrotnie – zagrali z taką ambicją i zaangażowaniem, jakby walczyli o jego posadę. A jak jest naprawdę, to wiedzą chyba tylko oni sami, bo nie ulega wątpliwości, że w kadrze wraz z pojawieniem się dużej grupy nowych graczy zaczął nabrzmiewać też naturalny w takich sytuacjach konflikt pokoleniowy.