2 grudnia 2024

loader

Czerwona fala, której nie było

Donkey Hotey / Flickr

Niepisana zasada amerykańskiej polityki stanowi, że w wyborach midtermowych połowy kadencji, partia urzędującego prezydenta traci senatorów, kongresmenów, gubernatorów i urzędników stanowych. To miała być noc zwycięstw dla Partii Republikańskiej. Co najmniej jak w 1994, gdy neokonserwatywna rewolucja zmiotła demokratyczną większość Billa Clintona albo w 2010, gdy wyborcy zawiedzeni Barackiem Obamą odebrali Demokracie szansę na dalszą realizację programu. A przecież Amerykanie są zmęczeni inflacją i brakiem perspektyw ekonomicznych, a urzędujący prezydent Joe Biden bije rekordy niepopularności. Stało się jednak inaczej. 

Republikanie z trudem przejęli Izbę Reprezentantów (a i tego nie wiemy do końca – w chwili oddawania numeru, głosy wciąż są liczone), za to Senat pozostaje w rękach Partii Demokratycznej (jeżeli uda się w Georgii, być może nawet zwiększą swój stan posiadania). Pomimo uniknięcia katastrofy, Demokraci nie mogą spać spokojnie. Inflacja to tylko początek problemów, bo przecież Stany Zjednoczone stoją u progu pełzającej recesji. Nie pomaga również niestabilna sytuacja międzynarodowa i polityczny klincz, zarówno w Kongresie, jak i w mocno konserwatywnym Sądzie Najwyższym, gotowym blokować co bardziej postępowe reformy, jednocześnie przepychającym własną, mocno ekstremalną agendę, jak chociażby werdykt Dobbs vs. Jackson  cofający prawa kobiet o 50 lat. To ostatnie jednak Demokratom pomogło, podobnie jak kilka innych czynników. 

Kandydaci MAGA zbyt radykalni 

Prawybory w partii Ronalda Reagana skupiły się wokół zachcianek jednej osoby – Donalda Trumpa. Były prezydent wyznaczył głównych zawodników midtermowych wyścigów – w ogromnej większości skrajnych dziwaków, radykałów i wyznawców religii „sfałszowanych wyborów”.  Tacy politycy jak Blake Masters (startujący do Senatu w Arizonie, zasłynął tezą o rzekomym udziale FBI  w ataku na Kapitol) czy skrajnie prawicowy Doug Mastriano (denialista wyborczy – przegrał starcie o gubernatora Pensylwani) okazali się zbyt niebezpieczni dla większości wyborców. Z kolei elastyczny celebryta z New Jersey dr Mehmet Oz zabiegający o fotel senatora z Pensylwanii przegrał z bardziej autentycznym Demokratą Johnem Fattermanem. 

J.D. Vance, z mocno czerwonego Ohio, pisarz o cynicznych poglądach (niedawno stwierdził, że guzik go obchodzi los Ukrainy), finansowany przez miliardera-antydemokratę Petera Thiela uzyskał wynik zdecydowanie poniżej oczekiwań. Nawet tak charyzmatyczna gwiazda jak wygadana populistka Kari Lake (kandydatka na gubernatorkę Arizony, do niedawna gwiazda telewizji, aktualnie jedna z większych zwolenniczek teorii spiskowych) wypadła poniżej oczekiwań sondażowych. Wniosek jest prosty – radykalnie prawicowa ideologia MAGA (Make America Great Again) cieszy się popularnością, ale nie na tyle, by zdobywać większość poza solidnie republikańskimi stanami. Kandydaci zapowiadający kwestionowanie (a wręcz sabotowanie) wyników wyborów, podważających święte instytucje amerykańskiej demokracji i postulujący radykalny program kulturowy (zwłaszcza w odniesieniu do aborcji), wystraszyli wyborców i spowodowali wielką mobilizację na rzecz Demokratów, w szczególności ludzi młodych. 

Młodzi ratują demokrację

Stratedzy obu partii zaczynają podważać własne świętości. Starsi wyborcy są bardziej prawicowi, a  grupa wiekowa 18-30 poszła do wyborów w historycznych liczbach. W kategorii do 44 roku życia wygrywają Demokraci, od 45 roku rośnie poparcie dla Partii Republikańskiej. Problem dla partii Obamy i Bidena – tracą we wszystkich grupach społecznych, ze szczególnym uwzględnieniem mężczyzn – Latynosów, czarnych, białych wyborców (zwłaszcza bez studiów wyższych). Republikanie topnieją wśród kobiet (ale już nie białych!). Do tego dochodzą manipulacje okręgami wyborczymi, w tym dokonywane przez konserwatywne sądy, których obsadzanie swoimi ludźmi liberałowie zaniedbali (w przeciwieństwie do konserwatystów). Założenia liberałów odnośnie Latynosów okazały się wyssane z palce – rasa i pochodzenie nie stanowią już głównego wyznacznika politycznych sympatii, w przeciwieństwie do klasy i (zwłaszcza!) ideologii. Gdyby nie republikański atak na prawo do aborcji (Roe vs. Wade), młodzi najpewniej zostaliby w domu i wynik wyborów byłby zgoła inny.

Ekonomia i populizm, głupcze!

Skoro wyborcy latynoscy i afroamerykańscy nie utożsamiają się z rolą ofiary, w której lubią ich obsadzać co bardziej liberalni ideolodzy Demokratów, a mobilizacja młodych to żaden pewnik, lewa strona pozostaje z tymi samymi problemami co zawsze. Republikanie przyklejają Demokratom gębę wojowników polityki tożsamościowej i zwolenników cancel culture, oferując w zamian „politykę zdrowego rozsądku” (pomimo tego, że sami bywają ekstremistami). Również liberalna polityka emigracyjna mija się z oczekiwaniami wyborców, w tym dawnych emigrantów. Wielu polityków z partii Bidena zmienia nutę (zwłaszcza kandydaci z czerwonych stanów) stawiając na ekonomiczny populizm, zamiast wiecznych dyskusji o płci i rasie. Takie podejście może pomóc w odzyskaniu białych pracowników, co przecież już się w pewnym stopniu dzieje (Republikanie wypadli poniżej oczekiwań w tzw. Pasie Rdzy). Biali wyborcy bez wyższego wykształcenia to dziś 42 proc. elektoratu. Kolejne wykłady o przywilejach „białych, heteroseksualnych mężczyzn” tylko denerwują ten segment wyborców. W rzeczywistości to jedna z bardziej wykluczonych grup społecznych – efekt dekad deindustrializacji, deregulacji, globalizacji i idącej za tym pauperyzacji świata pracy.  

Ron DeSactimonius rzuca rękawicę 

Tymczasem na Florydzie sytuacja ma się zgoła inaczej. Republikański gubernator Ron DeSantis zmiażdżył swojego demokratycznego konkurenta i spowodował czerwoną falę w jednym stanie. Niegdyś bardziej umiarkowany, dziś zdecydowanie alt-rightowy, DeSantis zasłynął z covidowego sceptycyzmu i krucjaty przeciw „woke” (czyli skrajnie progresywnej, często zbytnio podkręconej poprawności politycznej) czyniąc z niej potwora, który istnieje głównie w umysłach prawicowych wyborców. Popularny gubernator to chorąży trumpizmu, ale bez szaleństwa Trumpa, człowiek mocno rodzinny i nieco robotyczny (daleko mu do charyzmy szalonego milionera). Jednocześnie jednak to poparcie Trumpa wystrzeliło DeSantisa do obecnej pozycji (w 2017 wygrał prawybory w GOP o włos). Nie dziwi zatem histeryczna reakcja eksprezydenta, który chwilę po midtermach zaatakował DeSantisa w mało wybrednym oświadczeniu w typowo trumpowskim stylu (DeSantisa nazywa DeSanctimonius, czyli świętoszkowatym). Trump ma problem – właśnie miał ogłaszać  kolejny start do Białego Domu, tymczasem katastrofa wyborcza wzmacnia pozycję republikanina z Florydy. A że ten ostatni ma ambicje prezydenckie, słychać od dawna. Podczas wtorkowego wiecu wyborczego zwolennicy DeSantisa krzyczęli „2 more years” (a nie 4, jak wskazywałaby długość kadencji). Gubernator tylko kiwał głową. 

Wojna secesyjna 2.0

W 2022 roku nastąpił wysyp artykułów o groźbie nowej wojny domowej – opinie oscylują od umiarkowanie pesymistycznych do zupełnie fatalistycznych. Podobnie jak w połowie XIX wieku, wewnętrzne sprzeczności delikatnej i podzielonej republiki osiągnęły apogeum. 28 proc. Amerykanów uważa, że „w pewnym momencie może być konieczne, aby obywatele chwycili za broń w oporze przeciw rządowi”. Blisko 75 proc. uważa wyborców drugiej partii za agresorów, chcących narzucić swoje poglądy siłą (tutaj Demokraci i Republikanie są zadziwiająco zgodni). Tyle samo jest zdania, że amerykańska demokracja jest zagrożona. 1 na 4 dopuszcza stosowanie przemocy. To zdecydowana mniejszość, ale jak zauważa Barbara F. Walter, autorka „How Civil Wars Start” tyle może wystarczyć: nowy konflikt miałby cechy wojny niskiego natężenia i charakteryzowałby się głównie eksplozją terroryzmu, rozruchami i rozluźnieniem kontroli rządu centralnego nad poszczególnymi stanami. To realny scenariusz, ale przecież Ameryka nie raz była już w podobnym miejscu (w latach 60 XX wieku, ulice miast płonęły nieustannie). Wyniki midtermów oddalają wizję totalnej katastrofy i tylko od rządzących Demokratów zależy czy uda się poprawić nastroje Amerykanów. Póki co pomagają sami Republikanie, promując coraz bardziej radykalnych polityków jak Marjorie Taylor Greene z 14 okręgu stanu Georgii. Nowa-stara kongresmenka słynie z uwielbienia dla Donalda Trumpa i zamiłowania do licznych teorii spiskowych, w tym QAnon czy Pizzagate. Jej wytłumaczenie fenomenu pożarów lasów? Żydowskie lasery w kosmosie (!) Zanim powróci normalność, w Ameryce może zrobić się o wiele… dziwniej.  

Jędrzej Włodarczyk

Poprzedni

Co po wyzwoleniu Chersonia?

Następny

Rechot à la Bismarck