Na nieco ponad miesiąc przed wyborami parlamentarnymi partia premier Theresy May znacząco zwiększyła swoją reprezentację na szczeblu lokalnym. Szczególnie wyraźnie trend ten widoczny jest w Szkocji, gdzie pod względem ilości radnych wyprzedziła Partię Pracy.
Skalę sukcesu najlepiej ilustruje fakt, że konserwatyści jako jedyna partia zdołała zwiększyć swój stan posiadania w 34 angielskich radach, w których 4 maja odbywały się wybory. I to zwiększyć znacząco, bo o 319 reprezentantów.
Odwrót eurosceptyków
Sukces ten to w przeważającej mierze pochodna wewnętrznych kłopotów Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) i towarzyszącego im spadku wyborczego poparcia. Spadku na tyle dużego, że jej stan posiadania zmniejszył się aż o 143 radnych w Anglii i kolejnych dwóch w Walii.
Pojedynczy reprezentant UKIP, który zdołał wygrać w jednym z okręgów to wynik dramatycznie słaby jak na partię, która w poprzednich wyborach parlamentarnych w roku 2015 zdobyła niemal 13 proc. głosów. Dziś nie brak sondaży, w których spada ono do poziomu 5 proc., oddalając perspektywę jakiejkolwiek reprezentacji parlamentarnej.
Rozkład poparcia dla eurosceptyków ma istotne znaczenie dla szans na dobry wynik partii opozycyjnych z centrum i lewicy. UKIP zbierał nie tylko prawicowy elektorat, ale również np. głosy z bastionów Partii Pracy na północy Anglii. Dziś elektorat ten nie wraca do Labour, lecz przepływa do konserwatystów.
Nieprzekonani wyborcy
Dla Partii Pracy proces ten przyczynił się do utraty 142 radnych w Anglii, kolejnych 107 w Walii oraz aż 133 w Szkocji.
W wypadku tej ostatniej jest dla niej coraz mniej miejsca między centrolewicową, proniepodległościową Szkocką Partią Narodową (SNP) a Torysami, gromadzącymi wokół siebie elektorat chcący pozostania kraju w obrębie Zjednoczonego Królestwa. Symbolem może być utrata po 40 latach samodzielnej większości w do tej pory jednoznacznie „czerwonym” Glasgow.
Wzmacnianie się konserwatystów nie daje jednak wielu dobrych wieści również grającym na progresywny elektorat Liberalnym Demokratom.
Pocieszają się oni faktem, iż głosować w skali kraju miało na nich 18 proc. elektoratu (wobec 38 proc. dla Torysów, 27% dla Labour i 5 proc. dla UKIP). Również i oni stracili jednak radnych (28 w Anglii, 11 w Walii i 3 w Szkocji), nie odnieśli również sukcesów w kluczowym dla nich rejonie południowego zachodu Anglii, w którym tradycyjnie walczyli oni o mandaty z Partią Konserwatywną.
Wysepki nadziei
Dla szeroko pojętego obozu progresywnego nie było zatem zbyt wielu powodów do radości. Partii Pracy udało się wygrać dwa z sześciu wyścigów o urząd burmistrza obszarów metropolitarnych – Liverpool (Steve Rotherham) oraz Manchester, gdzie popularny polityk tej partii, Andy Burnham, zdołał zdobyć aż 63,4 proc. głosów.
Sukcesem można nazwać utrzymanie poparcia przez SNP w Szkocji (straciła jedynie siódemkę radnych) oraz regionalnej Partii Walii (Plaid Cymru), która z wynikiem 202 radnych pozostała druga najliczniej reprezentowaną partią w walijskich samorządach po Partii Pracy (nie licząc radnych niezależnych). Zieloni cieszyli się tu zdobyciem pierwszego mandatu, w Szkocji zaś – zwiększeniem swej reprezentacji w Glasgow oraz Edynburgu.
Czas na współpracę?
Komentatorzy polityczni zwrócili uwagę na fakt, że wyniki w dużej mierze odzwierciedlają zauważalne w przedwyborczych sondażach trendy, takie jak przewaga Torysów czy spadek znaczenia UKIP. Wspomniana przewaga jest jednak mniejsza niż ta sondażowa, co daje szansę na to, że po czerwcowych wyborach ich samodzielna większość w Izbie Gmin może być mniejsza niż przewidywana.
Mogłaby być jeszcze mniejsza, gdyby partie opozycyjne wobec konserwatystów rozważyły „progresywny sojusz”. To postulowane m.in. przez lewicowy think-tank Compass podejście, w którym partie rezygnują z wystawiania własnych kandydatów w okręgach, w których albo największa postępowa partia ma szansę na zdobycie mandatu kosztem Torysów, albo grozi jej jego utrata na rzecz formacji Theresy May.
Orędownikami tego posunięcia są przede wszystkim Zieloni, liczący np. na zdobycie w ten sposób kolejnego miejsca w parlamencie, tym razem na wyspie Wight. Na razie jednak tego typu alianse, nakierowane na walkę z „twardym Brexitem” oraz reformę ordynacji wyborczej mają bardzo ograniczony charakter.
Od wyborów do wyborów
Niechętnie patrzy na nie lider Partii Pracy – Jeremy Corbyn – nadal wierzący w samodzielny sukces wyborczy. Tim Farron, szefujący Liberalnym Demokratom, nie oponuje przeciwko pojedynczym wypadkom ustępstw ze strony lokalnych oddziałów (np. w Brighton Pavilion, gdzie LibDemsi nie będą prowadzić kampanii przeciwko liderce Zielonych, Caroline Lucas), ale też nieszczególnie je wspiera.
Zamiast tego ugrupowania te powoli odsłaniają swoje pierwsze hasła wyborcze.
Liberalni Demokraci chcą np. podwyżki podatku dochodowego o 1 punkt procentowy, która miałaby zagwarantować pieniądze na finansowanie usług opiekuńczych oraz Narodowej Służby Zdrowia (NHS).
Partia Pracy obiecuje, że nie podwyższy podatku VAT oraz zwiększy obciążenia dla zarabiających powyżej 800 tysięcy funtów. Zieloni, podobnie jak LibDemsi, chcą z kolei kolejnego „brexitowego” referendum po zakończeniu negocjacji z Brukselą – Labour sprzeciwia się temu pomysłowi.
Partia Pracy chce przekonać do siebie wyborców wyższymi podatkami dla najbogatszych
Podwyżka podatków ma być jednym z kluczowych punktów programu gospodarczego, który zostanie zaprezentowany na partyjnej konferencji.
Laburzyści przyspieszyli w ostatnim czasie prace nad projektem, po tym jak premier Theresa May zarządziła przeprowadzenie przedterminowych wyborów parlamentarnych. Nastroje wśród brytyjskich socjaldemokratów nie są jednak najlepsze. Partia traci do konserwatystów według sondaży nawet ponad 20 pkt procentowych. Wiele wskazuje na to, że elekcja, która odbędzie się 8 czerwca, będzie najbardziej sromotną klęską Labour od pierwszej połowy lat osiemdziesiątych.
Laburzyści podkreślają, że środki pozyskane po korekcie systemu podatkowego zostaną przeznaczone na odbudowę częściowo skomercjalizowanych usług publicznych. Politycy Partii Pracy podkreślają również, że propozycja jest symbolicznym zerwaniem z polityką blairyzmu, czyli powrót do reprezentowania klasy pracującej.
– Labour Party jest teraz partią niskich podatków dla średnio i mało zarabiających, podczas gdy torysi to partia zwolnień podatkowych dla najbogatszych i wielkich korporacji – powiedział John McDonnell, rzecznik ds. ekonomicznych Partii Pracy. – Tylko Labour Party obiecuje stanąć w obronie ludzi pracujących, którzy stanowią większość w naszym kraju, a torysi dali jasno do zrozumienia, że nadal będą dawać zwolnienia podatkowe do garstki najbogatszych – dodał, cytowany w partyjnym komunikacie.
P.N.