Anis Amri, 24-letni Tunezyjczyk, który rozjechał jarmark bożenarodzeniowy w Berlinie ciężarówką zrabowaną polskiemu kierowcy – którego zabił – posługiwał się 8 nazwiskami od czasu przybycia do Niemiec w lipcu 2015 r. z falą „uchodźców” zaproszonych przez kanclerkę Angelę Merkel.
Dopuszczał się drobnych przestępstw, był w kontakcie z otoczeniem znanego w Niemczech islamistycznego kaznodziei Abu Walaa, często zmieniał miejsce zamieszkania, wykazywał znajomość procedur policyjnych i skłonność do działania w konspiracji. Posługiwał się 5 językami (niemiecki, arabski, włoski, hiszpański i francuski), szukał w internecie instrukcji budowy bomby rurowej oraz interesował się reakcjami chemicznymi pozwalającymi wyprodukować materiał wybuchowy.
W lutym br. odbył rozmowę najprawdopodobniej z członkiem Państwa Islamskiego, w której „prawdopodobnie zaproponował siebie jako zamachowca samobójcę”.
Wszystko to wiedziały niemieckie służby specjalne zajmujące się terrorystami, jak opisał dziennik „Sueddeutsche Zeitung”. I co? Jeszcze 14 grudnia służby uważały po sporządzeniu jego najnowszego profilu, że szansa, iż dokona zamachu jest niska. Mordu dokonał 19 grudnia. A potem udał się do Włoch przez Francję. Tam przez przypadek został zatrzymany przez policjantów, wpadł w panikę, zaczął strzelać i zginął.
„Sueddeutsche Zeitung” wskazuje, że Amri był osobnikiem „o cechach, które dzielił z wieloma innymi zakwalifikowanymi w Niemczech jako niebezpieczny element, obserwowany przez służby bezpieczeństwa”. Mało tego – Krajowy Urząd Kryminalny w Duesseldorfie określił Amriego jako salafitę i radykalnego fundamentalistę, a policja w Dortmundzie zaklasyfikowała go jako sympatyka organizacji dżihadystycznej, tj. Państwa Islamskiego.
Tunezyjczykiem interesowały się nie tylko służby bezpieczeństwa w Berlinie i kraju związkowym Nadrenia Północna-Westfalia, regularnie mówiono o nim także na posiedzeniach Wspólnego Ośrodka Obrony przed Terroryzmem, łączącego struktury na poziomie landów i federalnym. Ostatnio 2 listopada. I co? Już wiemy.