1 grudnia 2024

loader

Powrót doktryny Monroe?

19.06.2004.Afganistan.Baza Bagram .Wizyta delegacji MON w PolskimKontyngencie Wojskowym w Afganistanie fot.Witold Rozbicki

Na kanwie rosnącego napięcia między Rosją a USA i NATO wokół Ukrainy powrócił cień na pozór tylko zapomnianej doktryny piątego amerykańskiego prezydenta Jamesa Monroe (1817-25). Głosiła ona, iż kontynent amerykański nie może podlegać jakiejkolwiek kolonizacji ani ekspansji politycznej ze strony Europy.

W zamian zapowiadała, że Stany Zjednoczone nie będą ingerowały w sprawy państw europejskich i ich kolonii. Doktryna ta stała się fundamentem amerykańskiej polityki izolacjonizmu i hasła „Ameryka dla Amerykanów”. Późniejsi prezydenci, powołując się na doktrynę Monroe, uzasadniali dążność USA do realizacji własnych interesów narodowych.
Wobec możliwości rozmieszczenia sił amerykańskich, czy ogólnie – NATO-wskich na terytorium Ukrainy (ostatnio, wypada jednak odnotować, sekretarz generalny NATO odżegnał się od takich planów) rosyjski wiceminister spraw zagranicznych Siergiej Riabkow zasugerował, że w ramach kontrposunięcia Moskwa jest przygotowana do rozmieszczenia wojsk i rakiet na Kubie i Wenezueli. Część bliskich Kremlowi komentatorów niedwuznacznie zasugerowała, że takie możliwości istnieją także w Afryce, jako że państwa takie jak Mali czy Republika Środkowej Afryki są bardzo zainteresowane współpracą z Rosją. A obecność rosyjskich rakiet na ich terytorium to już nie mniej nie więcej jak możliwość rażenia od południa europejskich krajów NATO.
Z punktu widzenia strategów USA i NATO rozmieszczenie przez Rosję choćby symbolicznych sił na terytorium jakiegokolwiek kraju w Ameryce Łacińskiej nie jest możliwe. „To zagrozi nie tylko naszym interesom w tym regionie, ale i bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych” – taki przekaz można wyciągnąć z medialnych komentarzy w prasie amerykańskiej oraz z oficjalnej odpowiedzi na słowa Riabkowa. Amerykański doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John Sullivan nazwał je bujaniem i straszeniem Ameryki. Zapowiedział, iż w razie prób materializacji tej zapowiedzi Rosję spotkają potworne sankcje.
Był już podobny precedens. W 1962 roku Związek Radziecki próbował rozmieścić swe siły nuklearne na Kubie, po tym jak Stany Zjednoczone zlokalizowały broń nuklearną na turecko-radzieckim pograniczu. Marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych wprowadziła totalną blokadę wokół Kuby, mającą powstrzymać statki z radziecką bronią i wojskowymi mającymi stacjonować w bazie na wyspie położonej w bezpośredniej odległości od brzegów USA. Dwa nuklearne mocarstwa stanęły w obliczu pełnego, militarnego konfliktu. Aby uniknąć nuklearnego Armagedonu, administracja Johna F. Kennedy’ego i radzieckie kierownictwo z I Sekretarzem KPZR Nikitą Chruszczowem na czele osiągnęło kompromis. Moskwa wycofała swoje uzbrojone statki płynące na Karaiby, podczas gdy Waszyngton usunął swoje pociski z Turcji i zobowiązał się nie najeżdżać na Kubę.
Zmiana wzorca radziecko-amerykańskiej polityki opłaciła się Moskwie w latach sześćdziesiątych; nie jest więc nie do pomyślenia, iż ​​Rosja może dziś próbować czegoś podobnego.
Celem Moskwy zapewne jest wyprowadzenie amerykańskich zasobów wojskowych ze strefy poradzieckiej (za wyjątkiem krajów bałtyckich, których geopolityczna orientacja jest przesądzona). Nie można wykluczyć, że temat baz w Wenezueli jeszcze wróci, jako jedna z form nacisku. Bardziej to prawdopodobne niż pełnoskalowa, ogromnie ryzykowna i kosztowna inwazja na Ukrainę.
Tzw. kryzys kubański był modelowym przykładem na funkcjonowanie XIX-wiecznej doktryny Monroe. Warto dodać, że uzupełnionej: w początku minionego stulecia prezydent USA Theodore Roosevelt (1901-09) zmodyfikował ową doktrynę w kontekście „władzy policyjnej” w strefie interesów USA. Chodziło o to, iż od tej pory Stany Zjednoczone mogły, we własnym przekonaniu, rościć sobie prawo do interwencji w sprawy Ameryki Łacińskiej, gdy np. zadłużenie któregokolwiek z krajów wobec jakiegoś europejskiego banku podnosiło perspektywę zajęcia terytorium w Nowym Świecie przez europejskie mocarstwo „za długi”. Ówczesną praktyką w polityce międzynarodowej było, że jeśli rząd nie spłacał swoich pożyczek bankierzy odwoływali się z kolei do swoich rządów. Jeśli nie udało się rozwiązać sprawy za pomocą dyplomacji, rządy wysyłały flotę, by zająć urząd celny w kraju dłużnika i w ten sposób zabierać dochody pochodzące z ceł na spłatę długów bankowych. W 1904 r. kryzys tego typu dotknął Dominikanę i to skłoniło Roosevelta do uzupełnienia doktryny Monroe.
Roosevelt zastrzegał sobie tym samym prawo do interwencji, odmawiając jej europejskim imperiom bez względu na jakikolwiek pretekst.
Miało to też – w związku z panującymi wówczas stosunkami międzynarodowymi i kończącym się podziałem świata przez kolonialne imperia europejskie – zabronić zakładania nowych kolonii na kontynencie amerykańskim. Musiał on pozostać strefą dominacji i interesów USA. Nie będzie przesadą zauważyć, że cień takiego myślenia nadal pozostał w głowach wielu polityków. Nie tylko w Ameryce. Kapitalizm i będący jego osnową mega-kapitał mają to do siebie, iż muszą stale rozszerzać swe panowanie lub bronić swoich interesów celem zwiększania zysków. A państwo kapitalistyczne temu zawsze służyło. Można domniemywać, że doktryna Monroe w milczeniu trwa jako podstawowa zasada amerykańskiej polityki zagranicznej i geo-strategii.
Widzimy ją zresztą w działaniu nie tylko w kontekście amerykańsko-rosyjskim. Gdy świat żyje konfrontacją tych dwóch stron, rośnie w siłę gracz trzeci. Chiny. Głośno atakując rosyjskie wzmianki o Kubie i Wenezueli, Amerykanie starają się równocześnie utrącić działania Chińczyków zmierzających do budowy alternatywnego do panamskiego kanału przez terytorium Nikaragui. Doktryna Monroe ma się dobrze, ale czy będzie trwała wiecznie?

 

Redakcja

Poprzedni

Zdrowie przedwyborcze

Następny

Bigos tygodniowy