18 lipca Rada ds. Ogólnych, w której zasiadają ministrowie spraw europejskich UE, ponownie zajmie się stanem praworządności w Polsce, w związku z rozpoczętą procedurą artykułu 7 traktatu o UE. Daje on Unii możliwość dyscyplinowania i karania państw, które praworządność naruszają.
Sprawa była przez ostatnie miesiące nieco odłożona na bok ze względu na pewną niechęć ze strony Rumunii (sprawującej prezydencję w Unii) do podejmowania tego tematu w trakcie tak gorącego politycznie okresu, jakim były wybory do PE. Kampania jest już jednak za nami, a prezydencję sprawować będzie teraz Finlandia, która praworządność w krajach Unii ma zamiar traktować priorytetowo.
Także kandydatka na funkcję przewodniczącej Komisji Europejskiej, Ursula von der Leyen, podczas spotkań z poszczególnymi grupami politycznymi Parlamentu Europejskiego, zdążyła już publicznie zapewnić – i to wielokrotnie – że, jeśli zostanie wybrana, praworządność będzie traktowała z najwyższą powagą i bardziej stanowczo niż poprzednia KE. Opowiedziała się wręcz za stworzeniem klarownego, jednakowego dla wszystkich mechanizmu, pomagającego strzec praworządności w państwach Unii, gdyż żadne z nich nie jest pod tym względem idealne. Mało tego –zapowiedziała, że „nie będzie unikała politycznej odpowiedzialności za działania w tym obszarze, zasłaniając się oczekiwaniem na decyzje unijnego Trybunału”.
I jeszcze jedno – jej pierwszym zastępcą, będzie Franz Timmermans, który nadal będzie monitorował przestrzeganie praworządności w krajach Unii.
Jak zatem, w świetle zapowiedzi o rychłym powrocie sprawy praworządności w Polsce na wokandę instytucji europejskich oraz w obliczu tak jednoznacznych deklaracji ze strony kandydatki na przewodniczącą KE, wygląda sytuacja Polski? Wydaje się otóż, że rząd polski, popierając panią von der Leyen, spełnił swoją powinność i – jakby to przykro dla nas nie brzmiało – nie jest już niezbędny. Blokując kandydaturę nielubianego w polskich kręgach rządowych Franza Timmermansa, pomógł przełamać dotychczasowy zwyczaj wyboru przewodniczącego KE spośród spitzenkandydatów wskazanych przez Parlament Europejski i otworzył tym samym bramki na autostradzie, którą pani von der Leyen może dojechać do Brukseli jako nowa przewodnicząca Komisji Europejskiej. To jeszcze wymaga sporo starań, ale ona swą podróż już rozpoczęła.
Żeby dojechać do celu, czyli zostać następczynią Jean-Claude’a Junckera, musi uzyskać większość głosów unijnych parlamentarzystów. Jest oczywiste, że nie będzie ich szukać pośród eurosceptyków, tylko pośród ugrupowań jednoznacznie opowiadających się za podstawowymi wartościami, na których zbudowany jest europejski gmach.
Ugrupowanie Europejskich Konserwatystów Reformowanych, do którego należą posłowie PiS, jest szóstym pod względem wielkości i dysponuje 60 głosami. Nie tam więc pani von der Leyen będzie wypatrywała poparcia, tylko wśród posłów EPL (gdzie zasiadają posłowie PO i PSL), S&D (gdzie jesteśmy my – członkowie SLD), liberałów i Zielonych, czyli tam, gdzie może znaleźć grubo ponad 400 głosów. Wszyscy wymienieni zdecydowanie opowiadają się bowiem za Unią Europejską praworządną, demokratyczną i coraz bardziej zintegrowaną. Postulat wzmocnienia praworządności i stworzenia mechanizmu, który pozwoli efektywnie kontrolować jej przestrzeganie, zgłaszany przez panią von der Leyen, jest więc poniekąd ich (naszym) postulatem.
W świetle tego wydaje się, że rząd Mateusza Morawieckiego nie docenił, jak silnie zakorzeniona jest w społeczeństwach Unii Europejskiej idea praworządności rzeczywistej, a nie deklarowanej.
Dlatego, mimo, że wśród największych ugrupowań, o których głosy zabiega, nie wszyscy są z jej kandydatury zadowoleni, gdyż mieli własne (EPL – Manfreda Webera, S&D – Fransa Timmermansa), to należy się spodziewać, że przywiązanie do jednej z fundamentalnych wartości UE zwycięży i pani Ursula von der Leyen dostanie potrzebne jej poparcie.