cof
Obóz dla uchodźców Dżalazun, siedem kilometrów na południe od Ramallah, to jedna czwarta kilometra kwadratowego i piętnaście tysięcy mieszkańców. Obóz Aida na przedmieściach Betlejem: jedna dziesiąta kilometra, pięć i pół tysiąca ludzi. Za ich bramami – całe najnowsze dzieje Palestyny w pigułce: tragedia sprzed 70 lat, opór, ofiary, marzenia i próby normalnego życia, które w tych warunkach samo w sobie jest dalszym ciągiem oporu.
Przy przyjeździe do Dżalazun potoczne skojarzenia z pojęciem „obóz dla uchodźców” zawodzą. Żadnych namiotów, pośpiesznie wytyczonych alejek i prowizorycznych baraków. Tak było siedemdziesiąt lat temu, gdy na Zachodnim Brzegu, wtedy jordańskim, pośpiesznie lokowano palestyńskich wygnańców, ofiary Nakby, Katastrofy.
Spodziewali się, że wrócą i to w krótkim czasie. Nie wrócili. Zamiast namiotów wyrosły domy, obóz przybrał wygląd ubogiego miasteczka, jakich tysiące na Bliskim Wschodzie: ciasno poustawiane domy, obowiązkowo z beczkami wody na dachu, wąskie ulice, bezładnie zaparkowane samochody, plątanina elektrycznych kabli, meczet z minaretem wzbijającym się w idealnie błękitne niebo. Są też punkt pomocy medycznej i szkoły dla dziewczynek i chłopców. Na ich siedzibach – tablice informacyjne agencji UNRWA, Agendy Narodów Zjednoczonych dla Pomocy Uchodźcom Palestyńskim na Bliskim Wschodzie. Pierwszy sygnał, że w zwyczajnym mieście jednak nie jesteśmy.
Kolejny, jeszcze dobitniejszy, dają sami mieszkańcy, jeśli tylko ktoś ich zapyta: skąd jesteś? Nie odpowiadają, że stąd, z Dżalazun, choćby tutaj się urodzili i nigdy nie mieszkali nigdzie indziej. Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Koordynacji Pomocy Humanitarnej, opracowując dane statystyczne, spisało 36 różnych deklaracji. Jestem z Innaby, w dystrykcie Ramli. Nasza rodzina pochodzi z wioski al-Muzajri’a, też z tamtych okolic. Jesteśmy z Aj-Chajrijji, z regionu Jaffy, północ. My z Ad-Dawajimy, na zachód od Hebronu. Najwięcej rodzin wskazuje dwa miejsca – Al-Ludd i nieodległą od niego Bajt Nabalę.
Wypędźcie ich
Ar-Ramla i Al-Ludd, łącznie liczące 50-70 tys. arabskich mieszkańców, według rezolucji ONZ z listopada 1947 r., miały znaleźć się w granicach państwa palestyńskiego. Jednak podczas wojny izraelsko-arabskiej, w lipcu 1948 r. zostały zajęte przez wojsko izraelskie. Jordański Legion Arabski, który miał bronić tego obszaru, stawił jedynie nieznaczący opór.
Jak zapisał w swoich wspomnieniach Icchak Rabin, późniejszy premier i pokojowy noblista, a w 1948 r. oficer i zastępca dowódcy operacji ataku na al-Ludd i ar-Ramlę, 12 lipca o losie Palestyńczyków z dwóch miast zdecydował osobiście Dawid Ben Gurion. Na pytanie, co zrobić z arabskimi mieszkańcami zdobytych miast, pierwszy premier Izraela machnął tylko ręką, co Rabin zrozumiał jako: wypędźcie ich. Taki też rozkaz podpisał tego samego dnia.
W 35-stopniowym upale, bez wody i żywności mieszkańcy al-Ludd musieli przejść najpierw siedem kilometrów do Bajt Nabali, zajmowanej przez izraelskie wojska już od kwietnia, potem kolejne dziesięć do Barfilijji. Po drodze porzucali resztki dobytku, które wcześniej ze sobą zabrali (większość i tak musieli zostawić na miejscu). Mienie innych rabowali po drodze izraelscy żołnierze. Ilu uchodźców zmarło po drodze z wyczerpania? Izraelski historyk Benny Morris twierdzi, że była to „mała grupa, może kilkadziesiąt osób”. Autor palestyński, Arif al-Arif, że życie straciło 350 osób starszych, kobiet i dzieci. Dopiero po trzech dniach żołnierze Legionu Arabskiego przewieźli ocalałych na Zachodni Brzeg. W cieniu strasznych wspomnień wyrosły kolejne pokolenia, które nigdy nie miały szansy przeżyć choć dnia w ziemi przodków, ale mówią o sobie: jesteśmy stamtąd.
Na bramie prowadzącej do Aidy wisi ogromny klucz, symbol Powrotu. Wiele rodzin ciągle przechowuje, jak relikwie, klucze do domów, które musieli wtedy porzucić.
Walka o przetrwanie
Wiceprzewodniczący samorządu mieszkańców Dżalazun, kiedy pytam, gdzie miejscowi znajdują pracę i czy nie rozważają wyprowadzki z obozu za (trochę) lepszym życiem, odpowiada tylko na pierwszą część pytania. Tak, o pracę bardzo trudno. Bezrobocie wśród mieszkańców to blisko 60 proc., wśród kobiet – jeszcze więcej. W końcu ile miejsc pracy może być na jednej czwartej kilometra? Około dwóch tysięcy osób ma zatrudnienie w Ramallah i w sąsiednim Al-Bira. Wyjeżdżają i wracają z nadzieją, że droga do obozu nie będzie akurat zamknięta przez żołnierzy z izraelskiego posterunku w Beit El. Co, jeśli jest? Pozostaje jechać naokoło, przez wioskę Surda, nadkładając dwa razy drogi. A jeśli właśnie wtedy, gdy Izraelczycy zamykają przejazd, ktoś z mieszkańców obozu potrzebuje szybko pilnie pomocy medycznej, bardziej skomplikowanej, niż ta podstawowa udzielana na miejscu, i spieszy się do szpitala w Ramallah? W zasadzie może się… pomodlić. I niewiele więcej.
Ale opuścić obozy? To by przecież oznaczało rezygnację ze statusu uchodźcy i prawa do powrotu, zapisanego w prawie międzynarodowym. Pogodzenie się z tym, że pewnych faktów się już nie odwróci. Nie, większość mieszkańców nawet nie bierze tego pod uwagę.
A przecież bezrobocie to tylko pierwszy z listy problemów. Następny – przeludnienie. Gdy obóz powstawał, był przeznaczony dla dwóch-trzech tysięcy osób. Rodziły się dzieci, liczba mieszkańców rosła, ale wydzielone terytorium dla uchodźców – nie. Dalej: przychodnię i działanie szkół dla chłopców i dziewczynek opłaca UNRWA. Wieść o tym, że Donald Trump obciął jej finansowanie, wywołała w samorządzie mieszkańców Dżalazun autentyczną trwogę. Gdyby nie amerykańskie wpłaty na fundusz, w 2014 r. nie udałoby się rozbudować szkoły dla dziewczynek o 31 nowych sal, otworzyć sali komputerowej, boiska. Rozbudowa była konieczna, bo szkołę budowano dla kilkudziesięciu uczennic, a dzisiaj uczęszcza do niej tysiąc najmłodszych mieszkanek. Co będzie dalej?
W Aidzie w 1948 r. znalazło schronienie 1125 wygnańców, dziś mieszka tu pięć i pół tysiąca uchodźców. Bezrobocie? „Tylko” 43 proc. Byłoby może mniej, gdyby nie to, że obóz przylega do Muru Separacyjnego, dojazd do niego jest regularnie zamykany. Stałej przychodni nie ma, UNRWA opłaca jedynie regularne przyjazdy lekarza. Niemalże stałe są natomiast problemy z dostawami wody. Działają dwie szkoły, dzięki zagranicznym dobroczyńcom powstało centrum kulturalne Ar-Rowwad, gdzie najmłodsi mieszkańcy mogą chociaż trochę cieszyć się dzieciństwem: mają świetlicę, kolorową bibliotekę, salę komputerową, chodzą na warsztaty fotografii, teatru, tańca. W 2009 r. występowali przed papieżem Benedyktem XVI. Zwierzchnik Kościoła katolickiego w czasie tamtej pielgrzymki wyraził żal, że uchodźcy żyją w tak niepewnych i trudnych warunkach.
Ekspansja
Izraelski posterunek po drugiej stronie drogi z Ramallah, niemalże naprzeciwko Dżalazun, powstał w 1970 r., trzy lata po wojnie sześciodniowej, w której Jordania straciła Zachodni Brzeg. Przy niewielkiej bazie zamieszkało siedemnaście rodzin. Dziś osiedle Beit El ma sześć i pół tysiąca mieszkańców, wielokrotnie było powiększane. Izraelska organizacja Pokój Teraz, opowiadająca się za rozwiązaniem dwupaństwowym i wycofaniem osadników z terytoriów okupowanych, szacuje, że 96,5 proc. zajmowanego przez Beit El terenu to ziemie siłą odebrane palestyńskim właścicielom. Aida też sąsiaduje z osiedlami: wystarczy wejść na dach jednego z domów i widać rozłożone na wzgórzach Har Homa i Gilo.
Osadnicy nie dają nam spokoju – słyszymy w Dżalazun. – Przychodzą do obozu nad ranem, potrafią wejść do domu, grozić bronią, wrzucić granat hukowy. Straszą dzieci, niszczą samochody mieszkańców obozu.
W Aidzie eksperci z Centrum Praw Człowieka przy Uniwersytecie Kalifornijskim przeprowadzili badania terenowe, by zweryfikować doniesienia o nieustannym nękaniu. Byli świadkami używania gazu łzawiącego przeciwko przypadkowym, nieuzbrojonym mieszkańcom. Niezależnie od nich Pierre Krähenbühl z UNRWA alarmował: żadna populacja na świecie nie jest tak narażona na działanie takich środków w takim natężeniu, jak mieszkańcy obozu w sąsiedztwie Betlejem.
Osadnicy odpowiadają na łamach izraelskiej prasy: nic podobnego nie ma miejsca. Wręcz przeciwnie, to palestyńscy sąsiedzi z obozu są agresywni, rzucają w nas kamieniami, palą opony. Właśnie dlatego, wyłącznie dla obrony, przekonują, w 2017 r. Beit El zostało otoczone murem i jest ściśle chronione. Żeby nie dochodziło do zamieszek, oni chcą przecież spokojnie żyć. Na czyjej ziemi, jakim kosztem? Do tej kwestii osadnicy już się nie odnoszą.
Dla ruchu osadniczego Beit El, ze względu na swoje położenie w kluczowej strefie Zachodniego Brzegu, ma szczególne symboliczne znaczenie. Jest jak forpoczta, przednia straż w dziele kolonizacji „ziemi darowanej przez Boga Izraelowi”. Większość mieszkańców osiedla głosuje w wyborach na skrajną prawicę i nie zawodzi się – w 2017 r. premier Netanjahu osobiście wyraził zgodę na powiększenie osiedla o kolejne 300 domów. Beit El swojego czasu wspierał też finansowo obecny ambasador USA w Izraelu David Friedman.
Tułaczka, zniszczenie, przemoc
W Dżalazun wiedzą, że w związku z powyższym osadnicy są w zasadzie bezkarni. Tak samo, jak bezkarni są ci, którzy zniszczyli wioski i miasta, które oni podają jako miejsce pochodzenia. Tych miejsc tak naprawdę już nie ma. Zostały tylko na historycznych mapach Palestyny sprzed 70 lat i w bazach danych tworzonych przez historyków i wolontariuszy.
Nie ma Bajt Nabali, zajętej przez oddziały żydowskiej Hagany w maju 1948 r. i zniszczonej we wrześniu tego samego roku. Zburzono meczet, po domach zostały fundamenty. Dziś na miejscu arabskiej wsi są osady żydowskie.
Po Al-Chajrijji pozostało kilka opuszczonych domów, opisał je jeszcze w 1992 r. palestyński badacz Walid Chalidi. Dziś to puste pola i wysypisko śmieci, częściowo rekultywowane.
Zniknęła Innaba, wioska z 417 domami, własną szkołą, meczetem, otoczona przez pola uprawne. Od 1952 r. kultywują je, już w ramach moszawu Kefar Szemu’el, Żydzi przybyli z Rumunii.
W Ad-Dawajimie w październiku 1948 r. jeden z batalionów 8 brygady wojska izraelskiego zamordował co najmniej 80 osób. Inni uciekli, ratując życie.
W Al-Ludd na miejscu arabskich mieszkańców osiedlili się Żydzi z Północnej Afryki i ze Związku Radzieckiego. Miasto ma teraz hebrajską nazwę Lod i motto z Księgi Jeremiasza, które brzmi jak cyniczny żart: „I wrócą synowie do swoich siedzib”.
Kiedy pamięć o dawnych upokorzeniach łączy się z doświadczeniem dzisiejszych, codziennych, wtedy faktycznie w pobliżu posterunku przy Beit El i przed bramą Aidy do zamieszek dochodzi. Mieszkańcy, zwłaszcza ludzie młodzi, wiedzą, na co się narażają, paląc opony pod nosem osadników lub rzucając kamieniem w żołnierza. Codziennie, chodząc wąskimi ulicami obozu, mijają bojowe graffiti i rozklejone na ścianach portrety takich jak oni, niektóre z datą śmierci, inne z emblematami palestyńskich organizacji walczących z okupacją. Jedni się ze zdjęć uśmiechają, patrzą spokojnie w oczy przechodniów, innych uwieczniono z flagami, gdy walczyli. Zanim zginęli.
Żyjący wiedzą, że nic ich w tym życiu nie czeka, oprócz egzystencji pod okupacją, w przeludnionym obozie. Gniew pokonuje instynkt samozachowawczy. Skoro i tak można zostać postrzelonym, zranionym, nawet zabitym, jeśli znajdzie się w niewłaściwym miejscu i czasie – czy nie warto zaryzykować, by chociaż na chwilę przełamać bezradność?
W centrum Dżalazun wznosi się pomnik przywódców Organizacji Wyzwolenia Palestyny – Jasira Arafata, Abu Ijada, Abu Dżihada. Na murach obozu, na przemian z tęsknymi malowidłami przedstawiającymi Jerozolimę i Kopułę na Skale, pojawiają się kolejne postacie męczenników.
W centrum Ar-Rowwad kierują się filozofią „pięknego oporu” – przełamywania okupacyjnej rzeczywistości przez sztukę, kultywowanie tradycji, odkrywanie talentów, zachęcanie kobiet do aktywności społecznej. Uprawianie sportu czy robienie zdjęć staje się samo w sobie aktem sprzeciwu. Pokazaniem, że okupacja nie odebrała chęci do życia, nie załamała.
Zanim wybuchnie pożar
Palestyńscy przywódcy z Ramallah mówią o pokojowym oporze. O zachęcaniu do przyjeżdżania do Palestyny, ujmowaniu gościnnością, pokazywaniu tutejszej kultury, przełamywaniu stereotypów. Politycy i działacze podkreślają: chcemy pokoju, więc idziemy na ustępstwa, jesteśmy za rozwiązaniem dwupaństwowym, opartym o granice sprzed wojny sześciodniowej. Chcemy międzynarodowej mediacji, wielostronnej konferencji pokojowej, skoro już wiadomo, że USA nie jest neutralnym rozjemcą.
Może i brzmi to rozsądnie, dyplomatycznie, mądrze. Ale w oczy palestyńskiej młodzieży rzuca się co innego: że po drugiej stronie nie ma woli ustąpienia choćby na krok, za to jest naga siła. Budowanie murów, burzenie domów, zabór ziemi, zamknięte drogi, posterunki wojskowe. Rozwiązanie dwupaństwowe staje się nieokreślonym majakiem, a gniew i rozpacz są tutaj i teraz, w obozach dla uchodźców coraz silniejsze… W Aidzie – z każdym spojrzeniem na mur oddzielający Autonomię Palestyńską, który mija się po drodze do obozu i widzi z dachów domów. W Dżalazun – z każdym dniem, kiedy droga do Ramallah była zamknięta i przejechanie siedmiu kilometrów znowu zajęło blisko godzinę. Wszędzie w Palestynie – z każdym wspomnieniem nieistniejących domów, wyciętych drzew oliwkowych, wiosek zrównanych z ziemią.
Jeśli nic się nie zmieni – wybuch musi nastąpić.
Korzystałam z prac Ilana Pappe „Czystki etniczne w Palestynie” (Wydawnictwo Książka i Prasa, Warszawa 2017), Benny’ego Morrisa „The Birth of the Palestinian Refugee Problem, 1947–1949″ (Cambridge University Press, Cambridge 1987) oraz z bazy danych Palestine Remembered.