Stała się rzecz bezprecedensowa: USA po raz pierwszy od prawie 40 lat nie postawiły weta wobec projektu antyizraelskiej rezolucji w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.
Żąda ona od Izraela „natychmiastowego i całkowitego wstrzymania budowy nowych osiedli na okupowanych terytoriach palestyńskich, w tym w Jerozolimie Wschodniej”, stwierdzając, że są „pozbawione mocy prawnej i stanowią rażące pogwałcenie prawa międzynarodowego”.
Jakkolwiek treść rezolucji nie jest w stanie zmienić niczego w terenie, okoliczności jej przyjęcia są nader znaczące. Premier Benjamin Netanjahu – pod postacią anonimowego wysokiego przedstawiciela Izraela – zarzucił zaraz prezydentowi Barackowi Obamie i sekretarzowi stanu, Johnowi Kerry’emu, że „potajemnie wysmażyli” treść rezolucji wspólnie z Palestyńczykami i podrzucili Egiptowi, który zgłosił ją w RB ONZ. I wtedy do akcji wkroczył prezydent elekt Donald Trump, który zwrócił się do prezydenta Egiptu, Abdel-Fattaha el-Sisiego, by projekt wycofał.
Ten wiedząc, co będzie znaczyć współpraca z Trumpem, projekt podrzucił muzułmańskiemu Senegalowi i muzułmańskiej Malezji i nie ukrywającej wrogości do Izraela Wenezueli oraz zawsze chcącej przychylić nieba Palestyńczykom Nowej Zelandii – i RB ONZ rezolucję uchwaliła.
Wtedy Netanjahu otwarcie uznał ją za „stronniczą i haniebną”, zapowiadając, że nie będzie jej przestrzegać i podkreślił, że „USA porzuciły Izrael”. Dodał, że zabierze trochę czasu, ale decyzja RB ONZ będzie anulowana. Wiedział, co mówi, bowiem Trump zdążył już ogłosić, że po objęciu prezydentury (20 stycznia), sytuacja Izraela w ONZ zmieni się diametralnie. I wskazał, że „pokój między Izraelczykami i Palestyńczykami będzie tylko wynikiem rozmów bezpośrednich, a nie narzucania warunków przez ONZ”.
Rozsierdzony Netanjahu odwinął się niezłocznie: kazał, by wstrzymać wypłatę 7,8 mln dol. na finansowanie 5 instytucji ONZ szczególnie wrogich wobec Izraela. I w ciągu miesiąca dokonać oceny wszystkich umów z ONZ, w tym o finansowaniu instytucji ONZ-owskch oraz oceny obecności przedstawicieli ONZ w Izraelu.
I ogłosił, iż z „niecierpliwością czeka na współpracę z prezydentem Trumpem i wszystkimi naszymi przyjaciółmi w Kongresie, zarówno Demokratami, jak i Republikanami, aby przeciwdziałać szkodliwym następstwom tej absurdalnej rezolucji”.
Tego nie powiedział, ale z niecierpliwością czeka też na odejście Baracka Obamy i Johna Kerry’ego. Zaczęło się od wizyty Obamy w Kairze w 2009 r. – 3 miesiące po objęciu urzędu – gdzie wygłosił słynną mowę do muzułmanów świata, a zaczął: „nazywam się Barack Hussein Obama”. Padła też uwaga, że „nadszedł czas, aby kolonie żydowskie przestały istnieć”.
Do Izraela – jedynej demokracji i największego sojusznika USA w regionie – Obama przybył 4 lata później po złożeniu 44 wizyt, w tym dwóch w Indonezji, gdzie mieszkał kilka lat w matką i ojczymem muzułmaninem. Odmówił wystąpienia w Knesecie i spotkał się tylko z „ludnością Izraela” w ośrodku konferencyjnym. Tam doradził jej co ma zrobić z Netahyahu: „przywódcy polityczni nie podejmą nigdy ryzyka, jeśli ludzie nie popchną ich do jego podjęcia”.
Gdy Hillary Clinton zrezygnowała ze stanowiska sekretarza stanu, Obama na Bliski Wschód wysłał jej następcę, Johna Kerry’ego z misją ostatecznego uregulowania konfliktu izraelsko-palestyńskiego – 12 razy tylko w 2013 r. Zaczęła się wojna podjazdowa zmuszania Netanjahu do przyjęcia koncepcji amerykańskiej – która, jak uważał Netanjahu, miała służyć Obamie i jego Partii Demokratycznej mającej nikłą większość w Kongresie.
Po niespełna 10 miesiącach pełnienia urzędu, Obama dostał Pokojową Nagrodę Nobla za – jak to ktoś ujął – „nietypowy, jak na prezydenta USA, wygląd”, ale potraktował ją jako zobowiązanie, by przejść do historii za pokój na Bliskim Wschodzie. A Kerry miał dostać Pokojową Nagrodę Nobla i zdobyć dla Demokratów prezydenturę w 2016 r.
Ale na drodze stanął Netanjahu i koncepcja Waszyngtonu – nie ujawniona – przepadła. A teraz nadeszła ostatnia chwila na zemstę.