Mój Boże, jak wypada powiedzieć ateiście, cóż można dodać do tego, co przez pięćset lat napisano o tym wielkim dziele starej literatury włoskiej, perle literackiej Renesansu w Italii, perle literatury erotycznej?
A napisano o „Dekameronie”, który niedawno wznowiło wydawnictwo MG, w pięknej szacie, z reprodukcjami wspaniałych drzeworytów Augustina de Zani z wydania z roku 1518 – na dziesiątkach tysięcy stron, co jak zawsze czyni piśmiennictwo poświęcone dziełu literackiemu tysiące razy swoją objętością przekraczającym objętość samego dzieła.
Sięgnijmy więc tylko po wielkiego znawcę literatury i kultury epoki, Mieczysław Brahmera, który w przedmowie do polskiego wydania „Dekameronu” z roku 1955 napisał obszernie o genealogii indywidualnej Boccaccia, o charakterze jego pisarstwa, o jego tle społeczno-politycznym, w tym tle „Dekameronu”, o interpretacjach jakie w odniesieniu do niego formułowano.
Na przykład za nietrafne uznaje Brahmer doszukiwanie się w Boccacciu prekursora wolterianizmu i Oświecenia, bo widzi w nim wyłącznie człowieka swojej epoki, a libertyński nastrój niektórych nowel, to rezultat niemyślowej spekulacji i buntu, lecz wyjścia naprzeciw naturze rzeczy. Za nietrafne uznaje też dostrzeganie w Boccacciu satyryka, ponieważ (co w „Dekameronie” jest bardzo wyraźne) na nic się on nie oburza, niczego nie krytykuje, traktuje porządek rzeczy jako naturalny, nawet jeśli z niego podkpiwa. Nie był więc Boccaccio materiałem na rewolucjonistę, ale jego dzieło na pewno utorowało erotyzmowi i miłości zmysłowej drogę ze sfery ciemnego tabu na światło dzienne.
No tak, tylko że właśnie żyjemy w czasach, w których miłość cielesna dawno już nie jest za zasłoną tabu, choć wcale nie tak dawno (w XX wieku) jeszcze była, a i dziś, wbrew pozorom nieograniczonej wolności, jeszcze w niektórych przestrzeniach taką pozostaje. Czy jednak te historie mężatek i panien, których cnota strzeżona jest przez mężów i ojców, ci sprytni uwodziciele potrafiący pokonać najtrudniejsze bariery dzielące ich od upragnionych kobiet i ich łóżek w ciemnych alkowach, skąpo tylko oświecanych świecami, ci komiczni rogacze albo coś podejrzewający, albo niczego nieświadomi, cały ten świat obyczajów XIV-wiecznej włoskiej arystokracji i bogatego mieszczaństwa – czy wszystko to może nas jeszcze zajmować i bawić, skoro żyjemy w rzeczywistości tak diametralnie odmiennej?
Podobne pytanie zadał Mieczysław Brahmer: „Jak zwykle, gdy idzie o książkę dawną, nastręczają się dwa punkty widzenia: jej znaczenie historyczne i wartość obecna. Obie zresztą sprawy splatają się z sobą. Czym był „Dekameron” chwili, gdy się ukazywał, i czym zdołał pozostać już dziś? Dwie strony tego samego medalu, określające jego cenę”.
Czytam te słowa Brahmera blisko siedemdziesiąt lat po ich publikacji, ale w moim subiektywnym odczuciu „wartość obecna” „Dekameronu” nadal jest aktualna. Nie tkwi ona jednak w tle obyczajowym i politycznym, mogącym być atrakcyjnym na zasadzie archaicznej ciekawostki. Tkwi ona w prawdzie uczuć erotycznych i miłosnych. Choć zakwitały w innej scenerii, w innych warunkach materialnych, cywilizacyjnych, w innych strojach, choć wyrażane są innym językiem, to swoim zmysłem realizmu i wyczuciem natury ludzkiej Boccaccio sprawił, że prawda z „Dekameronu”, mimo upływu stuleci, nie wyparowała i mimo innej frazeologii to są te same uczucia i podniecenia, które my znamy z naszego życia, z naszych czasów. Niech więc żyje „Dekameron”, wiecznie żywy. Nieśmiertelny jak miłość i erotyzm.