Czy nadal potrzebne są przepisy, mające na celu ograniczanie konsumpcji wódki na rzecz wina i piwa?
Narzekamy – i słusznie – na dużą niestabilność polskiego prawa, jednak cały czas dobrze się mają ustawowe regulacje kompletnie nieprzystające do realiów dwudziestego pierwszego wieku.
Taki właśnie charakter ma ważne prawo – ustawa o wychowaniu w trzeźwości. Skrojona pod realia lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, do dzisiaj stanowi fundament polityki społecznej państwa względem alkoholu. Jak przekonuje w najnowszym raporcie Instytut Jagielloński, koszty tej archaicznej regulacji są bardzo odczuwalne.
Ustawa o wychowaniu w trzeźwości dotyczy społecznych i ekonomicznych kwestii spożywania alkoholu – i opiera się na twardych danych. Jednakże, kiedy w 1982 roku uchwalano tę ustawę, struktura spożycia alkoholu i przede wszystkim jego ilości były zupełnie inne, niż obecnie.
Głównym celem ustawy było zwiększenie, głównie za pomocą rozwiązań administracyjnych, konsumpcji słabszych trunków kosztem wódki. I ustawa swój cel osiągnęła: znacząco wzrosło spożycie piwa, a spadło spożycie mocnych alkoholi.
Tyle, że ustawa – zapewne wbrew intencjom jej inicjatorów,– utrwaliła bardzo niebezpieczny stereotyp. A mianowicie teorię, że są alkohole bardziej i mniej szkodliwe, jeśli chodzi o ich nadużywanie.
W latach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej cudzoziemcy odwiedzający Polskę dziwili się, że w naszym kraju piwo traktowane jest nie jako orzeźwiający napój, tylko jako środek do wprowadzania się w stan nietrzeźwości, ewentualnie jako przepitka pod szklaneczkę wódki.
Trzydzieści lat po upadku realnego socjalizmu zamiast kolejek po piwo mamy setki gatunków złocistego trunku, będące przedmiotem pożądania smakoszy.
O ile na wódce ciąży wizerunek szalenie niebezpiecznego napoju (i nieodłącznego atrybutu alkoholików), a wino jest uważane za trunek dla koneserów i klasy średniej, to piwo kojarzy się z luzem i beztroską.
Kto by tam pamiętał, że butelka piwa stanowi odpowiednik 50-60 gramów wódki? Nawet polityk bez protestu da sobie zrobić zdjęcie z kuflem piwa przy meczu, ale za żadne skarby nie weźmie do ręki kieliszka wódki przy dziennikarzach. Tak mocno zakorzenione są mity na temat alkoholu.
Tymczasem wyniki badań, przytoczone w omawianym opracowaniu IJ, zadają kłam tym przekonaniom. W wolumenie alkoholi, spożywanych w sposób szkodliwy (w nadmiarze), 48 proc. przypada na piwo, 30 proc. na wódkę i inne mocne alkohole, a 22 proc. na wino.
Piwo jest tanie, w sklepach można kupić mocne i tanie piwa – a jeśli dodamy do tego, że ten napój nie ma tak negatywnych konotacji, jak wódka, to rozumiemy, skąd wzięły się te liczby. Eksperci Instytutu stwierdzają, że za rozpijanie odpowiadają nie procenty alkoholu w trunku, a jego cena i dostępność. W przypadku określonych grup społecznych alkohole niskoprocentowe mogą prowadzić do większych strat i kosztów społecznych. Na przykład wśród młodzieży (piwko na koncercie albo dwa), kierowców (ten, kto po wódce nie wsiądzie za kierownicę, po piwie zdarza się, że owszem), kobiet w ciąży (lampka wina nie zaszkodzi).
Przerabianie i łatanie starej ustawy nic nie da. Potrzebne jest nowe podejście do polityki społecznej dotyczącej alkoholu. I to takie z kalkulatorem w dłoni, bowiem koszty ponoszone przez budżet państwa w związku z patologiami alkoholowymi są olbrzymie. Ich zmniejszenie to jednocześnie oszczędności dla budżetu.
Nie idzie, rzecz jasna, o to, by lansować prohibicję, ale by uczyć odpowiedzialności. Przede wszystkim zaś wbijać do głowy, że nie ma mniej i bardziej bezpiecznych alkoholi. Że każdy alkohol, spożywany w niebezpieczny sposób, może doprowadzić do tragedii – ale też, że kieliszek wódki do posiłku albo szklaneczka whisky po nim, nie są bardziej niebezpieczne i szkodliwe niż wypicie kufla piwa.