
Na początku był grzech. No może nie całkiem na początku, bo na samym początku było słowo, ale historia człowieka zaczyna się od grzechu. Przynajmniej ta biblijna. Grzech towarzyszy człowiekowi przez cały Stary Testament. W Nowym więcej się mówi o miłości i o przebaczeniu, ale grzech jest obecny również. Zniszczenie Sodomy (i Gomory) nie zniszczyło grzechu. Co ciekawe, o ile znane są grzechy Sodomitów, to niewiele z Biblii dowiadujemy się o Gomorytach.
Biblia, jak twierdzą Jezuici — a oni znają się na Biblii — traktuje tak samo Sodomę jak i Gomorę, choć Lota i jego córki prześladują tylko mieszkańcy Sodomy. Hollywoodzka superprodukcja „Ostatnie dni Sodomy (i Gomory)” traktuje Sodomę i Gomorę na równi, choć zajmuje się bardziej chciwością i żądzą władzy niż właściwym grzechem sodomskim. Ale nic w tym dziwnego, skoro film pochodzi z roku 1962, a zrealizował go we Włoszech znany rzemieślnik filmowy Robert Aldrich (m.in. Ostatnia walka Apacza, Vera Cruz, Co się zdarzyło Baby Jane, Ostatni zachód słońca, Parszywa dwunastka czy Frisco Kid). To taki trochę western przeniesiony w okołobiblijną scenerię.
Inne zupełnie inspiracje miał genialny Pier Paolo (czyli Piotr Paweł) Pasolini. On w swoim filmie połączył filozofię, czy też rojenia de Sade’a, z totalitarnym faszyzmem. W rezultacie powstał film Salo, czyli 120 dni Sodomy. Przy czym te 120 dni to Markiz de Sade, a Salo to faszystowska marionetkowa republika Mussoliniego, utworzona dla niego przez Hitlera. Funkcjonowała do czasu przerobienia Mussoliniego, przez włoskich komunistycznych partyzantów, na jedną z kart Tarota.
Film Pasoliniego niósł przesłanie, że absolutna wolność jednych i odrzucenie norm moralnych zawsze prowadzi do niewoli i upokorzenia innych. Można przyjąć, że Salo Pasoliniego to fatalistyczna odpowiedź na wcześniejszy film Teoremat. Ten z kolei sugerował całkowite nieprzygotowanie, a w końcu odrzucenie przez mieszczańskie, kapitalistyczne społeczeństwo, bezwarunkowej miłości. W Salo seks staje się narzędziem przemocy i prowadzi przez kolejne kręgi piekielne Dantego do ostatecznego upadku.
Czym jest w takim razie „Sodoma” Piotra Mateusza Wacha w Teatrze Proxima Nowym? Inspiracje markizem są ewidentne, lecz przeniesione do polskiej prowincji, nawet jeśli Polska to Warszawa, czyli polska metropolia, ale europejska prowincja. W sztuce widać nawiązania autobiograficzne autora, trudno jednak ocenić, czy realne, czy tylko symboliczne. Więcej tu mrocznego Salo niż przepełnionego radosną nadzieją Teorematu.
Wyraźnie nawiązania do środowiska teatralnego mogą przywoływać słynną lub osławioną — w zależności od przyjętego stanowiska — Florentinę Holzinger. Znana jest z bardzo swobodnych inscenizacji, a jej całkowicie kobieca obsada zazwyczaj występuje częściowo lub całkowicie nago, a pokazy obejmowały „połykanie mieczy na żywo, tatuowanie, masturbację i action painting z wykorzystaniem krwi i świeżych ekskrementów” (za TVN 24).
Holzinger gości zresztą aktualnie na Festiwalu Boska Komedia ze spektaklem „Rok, w którym nie było lata”. Było, minęło, nie widziałem i chyba nie uda mi się zobaczyć. No chyba, że w Teatrze Telewizji zajdzie jakaś libertyńska rewolucja. Nawiązania do sztuk Holzinger znajdziemy w Sodomie, choć tam obsada jest mieszana, a akcja sztuki zdaje się toczyć raczej w nominalnie męskim środowisku homoseksualnym.
„Sodoma” jest współczesnym rytuałem scenicznym, w którym porządek libertynów, opowieść o upadku moralnym i nieludzkiej przemocy zyskuje nowe odniesienia do świata współczesnego. Zadaniem spektaklu jest konfrontacja widza z granicami tabu, z pytaniami o godność i człowieczeństwo, prowokując tym samym do refleksji nad tym, co wciąż pozostaje ukryte i nieakceptowalne.
„Sodoma” Wacha to nie tylko spektakl o dewiacjach i okrucieństwie, lecz także metafora współczesnych form przemocy, systemowej kontroli i społecznych traum. To teatr cielesny i filozoficzny zarazem – bolesny, prowokujący i intensywnie aktualny, teatr przekraczający granice w celu intensyfikowania doznań” (z programu sztuki).
Teatr ma to do siebie, że wszystko dzieje się w nim umownie, a jednak trochę realistycznie. Zapominamy, że dekoracje są sztuczne, aktorzy nie grają siebie tylko kryją się za postaciami. Jednak w Sodomie autor i reżyser nie pozwala im się ukryć. Muszą schować wewnątrz siebie, a na zewnątrz pokazać to, co stanowi ich rolę w spektaklu.
Z kolei obsadzenie Jacka Poniedziałka jako protagonisty głównego bohatera otwiera worek z domysłami, ile jest Jacka w Poniedziałku, ile w protagoniście. Ale przecież tematem sztuki jest gra. Gra według reguł de Sada. Ci, którzy znają dzieła francuskiego libertyna, pewnie pamiętają, że są one całkowicie pozbawione radości. Pojawia się nieraz złośliwy uśmiech, ale radości tam nie ma.
Nie ma też radości w polskiej małej Sodomie. Jest smutek, upokorzenie i mniej lub bardziej udawana rozkosz. To nie powinno dziwić, bo w Polsce trudno o radość, a jak twierdzą specjaliści, rozkosz jest częściej udawana niż udana. Wszystko jedno, czy jest to strzeżone bogate getto, czy zwykłe domy z betonu, czy chata za wsią.
Aktorom należy się podziw i szczere wyrazy uznania za trud włożony w grę. Same role nie były łatwe, nawet gdyby grali je tylko przed sobą, a nie przed oczami publiczności. Częścią spektaklu są nieme prezentacje, w których aktorzy mają do dyspozycji tylko swoje ciała i gesty. To ich powinny nagradzać oklaski.
Wychodząc z teatru i trochę z roli, można by powiedzieć za Słowackim: smutno mi, Boże. Tym bardziej, że do morza daleko, choć nie tak daleko jak do radości życia. Sanah mi świadkiem. Kto chce, może sam sprawdzić, niekoniecznie polegając na subiektywnej opinii przygodnego recenzenta.
Sodoma. Teatr Nowy Proxima.
Reżyseria: Piotr Mateusz Wach
Współpraca dramaturgiczna: Grzegorz Niziołek, Eliasz Niezgoda
Tekst: Piotr Mateusz Wach, Eliasz Niezgoda
Muzyka: Michał Smajdor
Kreacja i wykonanie: Jacek Poniedziałek, Jan Marczewski, Patryk Sojka, Zuza Meyer, Alicja Sędzikowska, Grzegorz Kestranek, Wojciech Rybicki
Źródło: aristoskr.wordpress.com









