7 listopada 2024

loader

Zawsze byłem prześmiewcą

Andrzej Zaorski – ur. 17 grudnia 1942 w Piaskach koło Lublina –aktor i artysta kabaretowy, występujący w telewizji, filmie i teatrze, a także w radiu. Ukończył PWST w Warszawie w 1964, debiutował w Teatrze Klasycznym. Występował w warszawskim teatrze Współczesnym, potem w „Powszechnym”, „Ateneum”, „Narodowym”, „Ateneum” „Na Targówku” i Teatrze „Kwadrat”, w kabaretach „U Lopka”, „Pod Egidą”, „Tu 60-tka” i „Kaczuch Show”. W latach 70. uczestniczył w produkcjach cyklicznych programów telewizyjnych, m.in. Gallux Show, Studio Gama) oraz radiowych (60 minut na godzinę), a w latach 1989-2007 magazyn „ZSYP” i telewizyjne Szopki Noworoczne. W 1991 otrzymał nagrodę „Wiktora” dla osobowości telewizyjnej, a w 2009 roku radiowy „Złoty Mikrofon”. W latach 1991-1993 współtworzył telewizyjny cykl „Polskie ZOO”.

 

 

Z ANDRZEJEM ZAORSKIM rozmawia Krzysztof Lubczyński.

 

W Pana książce „Ręka, noga, mózg na ścianie”, barwnych wspomnieniach z dzieciństwa, młodości i czasów pracy aktorskiej, najmniej uwagi, może ze skromności, a może z braku miejsca, poświęcił Pan swoim rolom teatralnym, filmowym i telewizyjnym. Chciałbym w tej rozmowie choć odrobinę to nadrobić. Zacznijmy od filmów. Zadebiutował Pan rolą górnika w „Pięciu” Pawła Komorowskiego w 1964 roku…

To była moja pierwsza rola filmowa, zagrana jeszcze podczas studiów. To był trochę spóźniony produkcyjniak, ale nieźle zrealizowany. Gdy pewna dziennikarka zapytała mnie miesiąc potem, czy grałem w jakimś filmie, odpowiedziałem: „Tylko w „Pięciu”. Redaktorka była zdumiona: „Chciał pan powiedzieć: Aż w pięciu” (śmiech). Niedługo potem raz jeszcze zagrałem u Komorowskiego, tym razem młodego konspiratora w filmie „Stajnia na Salwatorze”.

 

W 1967 roku miał Pan okazję zagrać w „Marysi i Napoleonie”, kostiumowym filmie wyreżyserowanym przez jednego z ostatnich, jeśli nie ostatniego funkcjonującego wtedy w Polsce przedwojennego reżysera filmowego, Leonarda Buczkowskiego, który przed wojną nakręcił m.in. głośną „Rapsodię Bałtyku”…

To był elegancki pan w starym stylu, który chodził po planie z batutą w dłoni, nigdy nie podnosił głosu i do aktorów mówił szeptem, ale wszystko chodziło jak w zegarku. Poza popularnymi aktorami z naszych czasów, jak Gustaw Holoubek, Beata Tyszkiewicz czy Bobek Kobiela grał tam też m.in. przedwojenny aktor pan Juliusz Łuszczewski. Ja akurat wtedy, po dwóch sezonach w warszawskim Teatrze Współczesnym, przeniosłem się do Teatru Powszechnego pod dyrekcję Adama Hanuszkiewicza i tam też spotkałem Łuszczewskiego, bardzo miłego pana, świetnego aktora. Miałem dużo szczęścia do ludzi, bo na ogół natrafiałem na dobrych.

 

Zagrał Pan też młodego artystę malarza w epizodzie w „Małżeństwie z rozsądku” Stanisława Barei, a wkrótce potem wziął Pan udział w bardzo poważnym przedsięwzięciu artystycznym Stanisława Różewicza, w filmie „Westerplatte”. Co Pan pamięta z tamtej realizacji?

Z samej realizacji nic szczególnego mi się nie przypomina, natomiast po latach uświadomiłem sobie, że wtedy nie wiedzieliśmy o ujawnionym po latach epizodzie załamania się psychicznego dowódcy Westerplatte, majora Sucharskiego, którego grał Zygmunt Hübner. Sucharski był chłopem z pochodzenia i miał chłopski nawyk kalkulacji, stąd jego opór przed daremnymi ofiarami. Poza tym nie byłbym sobą, gdybym nie miał takiego skojarzenia związanego z nazwą Westerplatte – polski punkt obrony paradoksalnie i szczęśliwie miał nazwę niemiecką, przyswajalną dla całego świata. „Westerplatte nadal się broni” – pisały gazety od Paryża po New York. A co by to było, gdyby nasz punkt oporu nazywał się Zbąszynkiem? Nadmienię, że nie mam nic przeciwko nazwie „Wester..”, eee, „Zbąszynek”

 

Wziął Pan też udział, w roli Jagosza, komisarza przedwojennej policji, w filmie swojego brata, Janusza Zaorskiego, „Matka Królów”, według powieści Kazimierza Brandysa. W scenie tej, w mieszkaniu Łucji Król, zatrzymuje on komunistę, doktora Lewena…

Granego przez Zbyszka Zapasiewicza. Realizacja finalizowana była w stanie wojennym, więc potrzebne były pozwolenia na broń i przepustki na nocne zdjęcia w warunkach godziny milicyjnej. Nie wiem, czy pan wie, ale był pomysł, żeby ten film doprowadzić do czasów ówcześnie aktualnych, czyli do stanu wojennego. Planowana była scena, w której stary w Lewen pochwala jego wprowadzenie. Ja jednak byłem za doprowadzeniem akcji jedynie do czasów stalinowskich i tak też zrobiono.

 

W tych czasach chodził Pan do szkół. Ja je Pan wspomina?

Oswajałem je zgrywą, kpiną. Zawsze byłem prześmiewcą. Gdy podczas akademii szkolnej śpiewano: „Nie ma granic ni kordonów, pieśni zew, pieśni zew”, ja śpiewałem pod nosem: „Nie ma granic ni kondonów, pies mi zdechł, pies mi zdechł”.

 

Nauczyciele Pana lubili?

Chyba tak, bo kiedyś wystawiono mi opinię, że jestem pilny, grzeczny i aktywny w pracy społecznej. Nie wiedziałem, gdzie oczy podziać z powodu takiej hańby.

 

Do szkoły aktorskiej, warszawskiej PWST przyszedł Pan z warunkami łagodnego, lirycznego amanta. Czy w tym kierunku Pana kierowali profesorowie?

Od początku dałem się poznać jako zgrywus. Z Janem Englertem, z którym byłem na jednym roku, napisaliśmy szopkę na fuksówkę, czyli bal wydawany przez pierwszoroczniaków. Nazwaliśmy tę szopkę „Wyrzy-maczką” w nawiązaniu do nazwiska naszego opiekuna, Mariana Wyrzykowskiego.

 

Chcieliście go jako studenci naśladować, tak jak później naśladowano Andrzeja Łapickiego i czy Tadeusza Łomnickiego?

Nie. On miał specjalnie postawiony głos, grał bardzo staromodnie, dla mnie już za staromodnie. Podobnie staromodnym profesorem był Ludwik Sempoliński. Ważną profesorką była dla mnie powszechnie lubiana i szanowana pani Stanisława Perzanowska. U niej zrobiłem rolę dyplomową w „Pastorałce” Leona Schillera w 1963 roku. Od niej się chyba najwięcej dowiedziałem o zawodzie. Lubiła mnie i często śmiała się z moich dowcipów, ale radziła mi, abym raczej żartował z siebie niż z kolegów. „Psuj sobie, a nie innym” – mawiała. A że była to cenna rada świadczy choćby to, że np. Kazimierz Rudzki, szalenie zabawny aktor na scenie, nie miał prywatnie poczucia humoru, nie śmiał się ani z siebie, ani z cudzych dowcipów i zawsze musiał mieć ostatnie, decydujące zdanie. Do moich mistrzów zaliczyłbym też Aleksandra Bardiniego, poza szkołą – Adolfa Dymszę.

 

Porozmawiajmy trochę o Pana rolach teatralnych, o niektórych, bo jest ich bardzo wiele. Zadebiutował Pan w Teatrze Klasycznym w „Edwardzie II” Christophera Marlowe’a, potem był Pan dwa sezony w Teatrze Współczesnym Erwina Axera…

Po czym zaangażował mnie do Powszechnego Adam Hanuszkiewicz.
Tam czekały na Pana role w klasyce, Cherubin w „Weselu Figara” Beaumarchais i role fredrowskie, w „Damach i huzarach” i „Ślubach panieńskich”, Norwid, „Beniowski” Słowackiego…
Hanuszkiewicz lubił klasykę i lubił ją odczytywać po swojemu. Mój Albin, tradycyjnie postać łzawego kochanka, okazywał się kimś, kto tylko przyjął taką manierę i w końcu okazał się trzeźwiejszy w miłości niż beztroski Gucio, grany przez Daniela Olbrychskiego.

 

Ale „Śluby panieńskie” reżyserował Władysław Krasnowiecki…

Nazywany żartobliwie, z uwagi na swoje polityczne korzenie, „Krasnosowieckim”. Formalnie on reżyserował, ale faktycznie wszystko ustawił Hanuszkiewicz. Krasnowiecki nie był dobrym reżyserem. Kiedyś zażartował sobie z niego Jan Kott, że podczas spektaklu „Marii Stuart”, w momencie sceny jej ścięcia za sceną, walił głową o podłogę. Kott napisał, że reżyser przepraszał w ten sposób publiczność za skopanie przedstawienia.

 

Wziął Pan też udział w głośnym widowisku „Norwid”, skomponowanym z tekstów poety…

Hanuszkiewicz pracował z właściwą sobie rzeczowością i dawał teksty kolejnym wykonawcom, sprawdzając do kogo który tekst pasuje. Spektakl cieszył się dużym powodzeniem. Sporą część widowni stanowili uczniowie, więc ja swoim zwyczajem wymyśliłem kalambur: „Ideał sięgnął bryku”.

 

Dobrze się Panu pracowało z Hanuszkiewiczem?

Dobrze, acz w okresie dyrekcji w Powszechnym był skromniejszy. W okresie kierowania Narodowym nabrał zarozumiałości. Potem już uważał, ze umie wszystko, że wie jak reżyserować, a to deklaracja ze strony artysty nazbyt pyszna. Artysta do końca nie powinien być pewny swego dzieła. Z jego „Balladyny” wszyscy zapamiętaliśmy słynne hondy, ale czy wiele więcej?
Z Narodowego, po pięciu latach przeszedł Pan do Ateneum, w inny zupełnie klimat artystyczny i do tego w „Biesy” Dostojewskiego…
…w których zastąpiłem mego szwagra Jasia Kociniaka, który musiał realizować jakieś zobowiązania filmowe.

 

Wspominał Pan ważny dla Pana spektakl „Kuchni” Arnolda Weskera…

Tak grałem tam męża patologicznie zazdrosnej żony, który jest jej całkowicie wierny. Jednak ja pod wpływem tych nieustających podejrzeń zacząłem wierzyć, że mój bohater tę żonę zdradzał. Pokazuje to jeden z mechanizmów teatru, że kształt roli może się zmieniać w trakcie jej grania pod wpływem innych postaci – nawet bez woli aktora.

 

Zagrał Pan też trzy role witkacowskie, w „Szewcach”, „Gyubalu Wahazarze” i „Pannie Tutli-Putli”, a wydaje się Pan wybitnie do takich ról predysponowany…

W „Szewcach” zagrałem Hiperrobociarza, w zastępstwie za Bogusza Bilewskiego, który nadawał się do tej roli także gabarytami fizycznymi. Kiedy więc ja się pojawiłem, mówiono, że w zastępstwie grał synek Hiperrobociarza. Z kolei z „Gyubalu”, gdzie grałem Morbidetta, występuje postać strasznego tyrana, Gnębona Puczymordy. Na pięćdziesiąte z kolei przedstawienie przyszedł generał Moczar. Wspominany Gnębon mówił bardzo podobnym jak on językiem. I na tym przedstawieniu zasłabła Elżbieta Kępińska. Miałem podejrzenie, że namówił ją do tego dyrektor Janusz Warmiński, z racji umiejętności dyplomatycznych zwany „Chińczykiem”, w obawie, aby mu Moczar nie zamknął teatru (śmiech).

 

Z którym reżyserem miał Pan najlepszą tzw. „chemię”?

Z Maciejem Prusem, w czasach kiedy jeszcze nie był demiurgiem teatru.

 

Przez lata był Pan często gościem telewidzów, w Teatrze Telewizji i pierwszym kabarecie Olgi Lipińskiej oraz w kilku serialach….

W serialach najmniej. Zagrałem Ochockiego w serialu Ryszarda Bera według „Lalki” Prusa. Idealista i marzyciel Ochocki był dla Wokulskiego kimś w rodzaju lustra, w którym się przeglądał przypominając sobie własną młodość. Zagrałem też artystę malarza w serialu „Panny i wdowy”.

 

W 1965 roku pojawił się Pan w teatrze Telewizji i od razu zagrał Pan cztery role…

Ale to były małe rólki. Dopiero czwarta była znaczniejsza, w „Dniach Turbinów” Bułhakowa, gdzie mnie zaangażował Jerzy Antczak.

 

Wkrótce potem, w 1966 wystąpił Pan w niezwykłym jak na owe tamte czasy widowisku telewizyjnym. Przez kolejnych dwanaście niedziel emitowano kolejne księgi mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”. Na tle skromnej, stylizowanej scenografii planszowej Marcina Stajewskiego, wybitni aktorzy recytowali obszerne fragmenty poematu – sam Hanuszkiewicz, Zbigniew Zapasiewicz, Henryk Borowski, Mieczysław Voit, Gustaw Lutkiewicz, Kazimierz Opaliński i inni…

Także Joanna Jedlewska, Henryk Machalica, Władysław Krasnowiecki jeszcze inni, a w tle była piękna muzyka Andrzeja Kurylewicza. Ja recytowałem kwestie związane z tytułowym bohaterem, bo trudno powiedzieć, że aktorzy grali swoje postacie. Oni je przedstawiali widzom.

 

Czasowo ten „Pan Tadeusz” usytuował się po środku, między niemą ekranizacją Ryszarda Ordyńskiego z 1928, niedawno pokazaną po latach po cyfrowym odnowieniu, a ekranizacją Andrzeja Wajdy z 1999 roku…

To prawda i myślę, że w swojej skromnej konwencji był bardzo ciekawym spektaklem, dobrze przyjętym przez telewidzów.

 

Kilka lat później zagrał Pan w legendarnym spektaklu ze „Złotej Setki Teatru Telewizji” w „Mieszczaninie szlachcicem” Moliera w reżyserii Jerzego Gruzy, z Bogumiłem Kobielą w roli tytułowej.

We wspaniałej obsadzie. Zagrałem tam ubogiego Kleanta, który przebierając się za syna sułtana tureckiego zyskuje zgodę pana Jourdain na małżeństwo z jego córką. Pamiętam, że grałem bardzo szybko, wykonywałem ze swadą taniec w takt „Marsza tureckiego” Mozarta i szybko też wypowiadałem kwestie, dysponując wtedy nienaganną dykcją. W Teatrze Telewizji ponownie zagrałem Albina w „Ślubach panieńskich”, tym razem w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego i znów w komedii Moliera w reżyserii Jerzego Gruzy, to znaczy w „Szkole żon”.

 

Na początku lat siedemdziesiątych telewizja zaczęła pokazywać cykliczny „Gallux show”, kabaret Olgi Lipińskiej, poprzednika jej późniejszych kabaretów. Grał Pan tam konferansjera rewii, w białym smokingu i sandałach…

„Sandałach wieczorówkach”, jak sam mówił. Ten przymilny jegomość z fryzurą na pazia posługiwał się pretensjonalną polszczyzną i mówił „chiba” zamiast „chyba”. Pamiętam, że widzowie pisali i dzwonili do telewizji z uwagami, że tak się nie mówi. W „Galluxie” grałem razem z Mańkiem Kociniakiem Bohdanem Łazuką, Jankiem Kobuszewskim, Basią Wrzesińską i innymi. Zabawa była przednia, ale i efekt chyba też niezły.

 

Dopiero kilkanaście lat później od 1991 do 1993 roku, poprowadził Pan razem z Jerzym Kryszakiem swój cykliczny program „Polskie zoo”, gdzie główne postacie ówczesnej sceny politycznej występowały jako groteskowe kukiełki, którym towarzyszyliście aktorsko…

…markując na komediowo różne postacie historyczne i współczesne, ja np. wcieliłem się i w Stalina i w Dejmka i w księdza i w różne dziwne figury.
Dlaczego „Polskie zoo” trwało tak krótko, mimo że miało dużą oglądalność?

 

W pewnym momencie przyszli do telewizji ludzie braci Kaczyńskich, a że my pokazywaliśmy nie bez sympatii Wałęsę, z którym już byli skłóceni…
Pana książka „Ręka, noga, mózg na ścianie”, pełna zabawnych wspomnień i anegdot ukazała się jako swoista forma autoterapii, ćwiczenia po udarze mózgu który dotknął Pana w 2004 roku, powodując poważne zaburzenia mowy…

Tak, starałem się w niej jak najmniej mówić o chorobie, a skoncentrować się na zdarzeniach z mojego życia, które byłyby zabawne i zajmujące dla czytelników. Nie napisałem w niej o jednej ważnej sprawie, istotnej dla osób, którym mogło by się coś takiego przydarzyć. Otóż kiedy doznałem wylewu i praktycznie straciłem mowę, szybko zawieziono mnie na tomograf komputerowy, ale okazało się, że można go uruchomić dopiero o ósmej rano. Czekałem więc całą noc na korytarzu. Dopiero potem dowiedziałem się, że jeśli zadziała się szybko, w ciągu trzech pierwszych, tak zwanych „złotych” godzin, jest znacznie większa szansa wyprowadzenia mózgu z zapaści. Wiele zależy od diagnozy, czy jest to udar niedokrwienny czy wylew krwi. Niestety w moim przypadku tak się nie stało i dlatego postępy choroby były większe, a terapia trudniejsza. Drogę do stanu, w którym możemy dziś tak rozmawiać przebyłem daleką. Na początku widziałem n.p. jajko, rozpoznawałem je ale nie potrafiłem go nazwać. Żeby dać znak, iż chodzi mi o Gdańsk, rysowałem kontur mapy Polski, linię Wisły i stawiałem kropkę u jej wyjścia. Tak określałem miasto. W odzyskaniu sprawności mowy pomogła mi moja wiedza z zakresu nauki dykcji, bo znałem miejsca w aparacie mowy odpowiedzialne za poszczególne głoski.

 

Jednak z zawodu choroba Pana właściwie wyeliminowała….

Spełniłem się zawodowo, więc nie odczuwam tego szczególnie boleśnie. Poza tym aktorzy ze Szczecina, gdzie reżyserowałem, zaproponowali mi wystawienie moich tekstów radiowych sprzed wielu lat, z cyklu „Fajny film wczoraj widziałem”, nadawanego w ramach „60 minut na godzinę”. Miałbym tam wystąpić w roli Bronisława Batona, który przekręca słowa i mówi dziwnym akcentem „kurcze pieczone w pysk”. To może być rola w sam raz dla mnie.

 

Jest Pan bardzo dowcipnym i barwnym narratorem. Nie napisałby Pan swojego alfabetu aktorów polskich na wesoło?

Ta moja książka, to jest taki alfabet od A do Z, czyli od Andrzeja do Zaorskiego. (śmiech). Zobaczymy. Żona mnie zachęca, żebym jeszcze coś napisał.

 

Dziękuję za rozmowę.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Chińskie zbawienie

Następny

Barwy Roztocza

Zostaw komentarz