28 marca 2024

loader

7-godzinny dzień pracy? Idźmy dalej

fot. Kinga Cichewicz - Unsplash

„W społeczeństwie komunistycznym, w którym (…) społeczeństwo reguluje ogólną produkcję (…) i przez to właśnie umożliwia mi rano polować, po południu łowić ryby, wieczorem paść bydło, po jedzeniu krytykować, słowem robić to, na co mam akurat ochotę”. 

Powyższy cytat, to oczywiście passus z „Ideologii niemieckiej” Karla Marksa, gdzie podkreślał zniewolenie wyspecjalizowaną pracą w ramach ekonomicznego przymusu. Jego wielki rywal lewicowych dusz, czyli J. M. Keynes, w eseju „Economic Possibilities for Our Grandchildren” z 1930 r. przewidywał, że do 2028 roku w krajach rozwiniętych jak USA czy Europa nie będzie w ogóle trzeba zarabiać pieniędzy na życie. Jak widać problem uwolnienia się od pracy niemal od zawsze znajdował się w orbicie zainteresowań lewicy. Nic więc dziwnego, że pomysł skrócenia 8-godzinnego dnia pracy do 7 godzin zgłosiła nam właśnie ona.

Z jednej strony pomysł słuszny. Badania empiryczne wskazują, że w ogromnej mierze, zwłaszcza w pracy umysłowej, nie pracujemy 8 godzin. Nasze zdania wykonujemy o wiele krócej i można by czas pracy przeznaczyć na coś innego. Rzecz jasna z liberalnej strony pomysł jest wyśmiewany. Tak jak blisko sto lat temu wyśmiewany był lewicowy pomysł 8-godznnego dnia pracy. Przypomnijmy, że 8 godzin zostało stało się powszechne w Europie po pierwszej wojnie światowej, gdy na fali rewolucyjnego wzburzenia władza musiała w jakiś sposób uspokoić robotników. 

Pomysł 7 godzin pracy jest więc pomysłem słusznym. Ma tylko jedno „ale”. Otóż, jest pomysłem zbyt mało radykalnym. Moim zdaniem o wiele lepszy byłby cały jeden, dodatkowy dzień wolny od pracy. Tak, wiem, to ponoć utopia. Tyle że tak samo mówiono przy wolnych sobotach, które, przypominam, mamy dopiero od pół wieku. A dziś to standard.

Dlaczego lepszy jeden dzień wolny od pracy, czyli praca w 4 dni po 8 godzin zamiast w 5 dni po 7 godzin? Przede wszystkim dlatego, że te wyłącznie 7 godzin pracy to może być w praktyce mit. Tak naprawdę nie pracujemy bowiem 7 czy 8 godzin, ale mamy jeszcze dojazdy do pracy i z pracy. Więc te 7 godzin zamiast 8 godzin wcale nie sprawi, że nagle zyskamy pół dnia życia na przyjemności. Nadal przez 5 dni będzie trzeba do tej pracy wstawać i stać np. w korkach. Ba, osoby z 7-godzinnym dniem pracy po prostu zaczną pracować godzinę później i w efekcie czas wyjścia z pracy będzie taki sam. Ot, rano będą miały godzinkę więcej na krzątanie się koło swoich spraw. Czy to aż tak wiele? Nie wspominając o pladze nierozliczania nadgodzin, która wszelką obniżkę czasu pracy czyni fikcyjną.

Tymczasem w przypadku dodatkowego dnia pracy sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Nie trzeba tracić czasy na dojazdy. O wiele trudniej jest nie wpisać całego dnia pracy niż tych 2 nadgodzin, gdy jednak w tej pracy się było. Dodatkowo można robić tzw. pomosty z wykorzystaniem dni wolnych od pracy bez tracenia na to urlopu. Rzecz jasna, tylko wtedy, gdyby dzień wolny od pracy był dniem do wyboru dla pracowników. Wszak niekoniecznie wszyscy muszą mieć wolne piąteczki. Można mieć wolny poniedziałek albo wolną środę. Te ostatnie jest nawet lepsze, bo wtedy poniedziałek, czyli pierwszy dzień pracy, staje się takim „małym czwartkiem”, a wtorek takim „małym piątkiem”. Można intensywnie pracować 8 godzin w dwa dni i potem przez jednej miesiąc mieć wolne środy, a przez inny wolne poniedziałki. Można wreszcie planować życie pod odpoczynek.

Wbrew pozorom istnieje wcale niemała grupa osób pracujących 7 godzin. Oprócz uprzywilejowanych przedsiębiorców, co sami sobie wyznaczają czas pracy, to także osoby niepełnosprawne. Ciekaw byłbym ich opinii, czy wolałyby dodatkowy dzień wolny, czy jednak 7 godzin w 5 dni w tygodniu.

Galopujący Major

Poprzedni

Numer 24-26 czerwca 2022

Następny

Odessa: Plaża będzie naszą twierdzą