Dawno, dawno temu, bo w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku studiowałem nauki polityczne na szacownym Uniwersytecie Warszawskim. I wówczas zdarzało mi się jeszcze usłyszeć prognozę, że „Komunizm zwycięży”. Już wtedy wzbudzała ona powątpiewanie ówczesnych studentów, wzmocnione zwykle sarkastycznym rechotem.
Do Chin pierwszy raz trafiłem w 2000 roku. W drodze powrotnej z Korei Północnej. W tamtym czasie byłem posłem do Sejmu RP, pracowałem w polsko-azjatyckich grupach parlamentarnych . Dzięki temu mogłem w praktyce kontynuować studia uniwersyteckie. Dwa lata później byłem przewodniczącym parlamentarnej grupy polsko-chińskiej. Najliczniejszej z bilateralnych grup. Najaktywniejszej też. To sprawiało, że regularnie odwiedzałem Chiny. Czasem kilka razy w roku. I zawsze tam widziałem radykalne zmiany. Zawsze na lepsze.
W tamtym czasie Chiny miały złą reputację wśród polskich elit politycznych. Bo głupi polski antykomunizm zdominował polskie media. I polskie elity polityczne też. Już sam przymiotnik „komunistyczny” był obelgą polityczną. Nic zatem dziwnego, że rządzone przez komunistyczna partię Chiny traktowane były przez polską prawicę z wyjątkową pogardą. Jako wielki, ale biedy kraj. Pogardzany Trzeci Świat.
W tamtym czasie dominował pogląd, że wzrost gospodarczy, szczęście i dobrobyt obywateli zapewnić może jedynie liberalna, całkowicie sprywatyzowana gospodarka wolnorynkowa wraz z systemem demokracji parlamentarnej. Rządzone przez „komunistów” Chiny mogłyby wyjść z biedy i zacofania gdyby przyjęły zachodni ideologiczny chrzest. Sprywatyzowały gospodarkę i skopiowały zachodnią demokrację. Dowodem i przykładem takiego udanego zmodernizowania kawałka Chin był wtedy Tajwan. Zachwycający nowoczesnymi technologiami i nadwyżkami w handlu międzynarodowym.
Kiedy po każdym powrocie opowiadałem w polskim Sejmie o rosnącym potencjale gospodarczym Chińskiej Republiki Ludowej, nie wierzono mi. To zwykła, kłamliwa komunistyczna propaganda, słyszałem w odpowiedzi. Ten wzrost gospodarczy to efekt sfałszowanych statystyk. Te gigantyczne fabryki i nowoczesne dzielnice wielkich miast to tylko jakieś „potiomkinowskie wioski”.
Czerwone karty kredytowe
Nawet kiedy rządziła w Polsce lewicowa SLD, ton polityce polsko-chińskiej nadawali moralizatorzy z Unii Wolności. „SLD mniej wolno”, orzekli liderzy tej partii. Chińskiej Republice Ludowej było wolno jeszcze mniej. Cóż z tego, że chińskie PKB przez kilkanaście lat rosło w tempie dwucyfrowym. Cóż z tego, że w ciągu dwudziestu lat ponad pół miliarda Chińczyków wyszło ze stanu biedy. Chiny nie mogły być partnerem dla Polski , bo nie przestrzegano tam praw człowieka. Jeszcze w 2008 roku ówczesny premier Donald Tusk, lider Platformy Obywatelskiej, ogłosił publicznie, że bojkotuje Olimpiadę w Pekinie. Choć nawet jeszcze nie dostał zaproszenia na nią.
Dwa lata później prezydent Bronisław Komorowski podpisał w Pekinie porozumienie o strategicznym partnerstwie z Chińską Republiką Ludową. W imieniu Rzeczpospolitej uznał wtedy, że kwestia praw człowieka to wewnętrzna sprawa Chin i władze polskie nie będą już recenzowały chińskich partnerów. Zaraz potem problematyka łamania praw człowieka w Chinach zniknęła z łamów „Gazety Wyborczej”.
W roku 2012 z chińskiej inicjatywy powstała grupa szesnastu państw współpracujących gospodarczo z Pekinem. Nieformalną stolicą tej grupy, zwanej „Formatem 16+1” , została Warszawa. Podczas inauguracyjnego spotkania premier Donald Tusk adorował chińskiego premiera Wen Jiabao niczym ministrant księdza proboszcza.
A wszystko dlatego, że te jeszcze niedawno pogardzane i wyśmiewane przez polskie elity polityczne i dziennikarskie komunistyczne Chiny stały się bankierem świata. Drugą po USA globalną gospodarką. Polskie przedsiębiorstwa zaczęły marzyć o wejściu na gigantyczny chiński rynek. Kolejne polskie rządy jęły umizgiwać się do rządzących Chinami w nadziei na chińskie kredyty finansujące polskie wielkiej projekty infrastrukturalne.
Komunistyczne chińskie symbole przestały uwierać nawet najbardziej zagorzałych polskich antykomunistów. Nawet tych z PiS. Aby ułatwić obcowanie z chińskimi, komunistycznymi dygnitarzami, minister Jan Parys zdefiniował na użytek polskiego MSZ obecną Chińską Republikę Ludową jako państwo „postkomunistyczne”. Co rozśmieszyło jedynie dyplomatów chińskich.
Ale skoro chińskie banki mają współfinansować Centralny Port Komunikacyjny imienia Lecha Kaczyńskiego, to nie wypada, aby były to „komunistyczne pieniądze”.
Komunizm czy chinizm?
Sami Chińczycy przez wiele lat tworzony u siebie nowy system gospodarczy i polityczny nazywali „socjalizm z chińską charakterystyką”. Co pozwalało nakleić etykietkę na wolnorynkową gospodarkę państwowo-prywatną i system rządów autorytarnej merytokracji. Rządów Komunistycznej Partii Chin, która jest nowocześnie i sprawnie zarządzaną, efektywną korporacją i jednocześnie nową dynastią panującą i nowoczesnym chińskim cesarzem.
Ale ta wyrosła z chińskiej kultury definicja nie przystawała do zachodniej politologii. I tu pionierski wkład wniósł profesor Grzegorz Kołodko. Intelektualista, ekonomista i były polityk. Jeden z architektów polskich reform gospodarczych, tych udanych. Były wicepremier i minister finansów. Popularyzator wiedzy społeczno-ekonomicznej.
W niedawno opublikowanej książce „Czy Chiny zbawią świat?” prezentuje toczone w środowiskach naukowych dyskusje o tym czy w Chinach panuje jeszcze „komunizm”, czy już jednak przeważa „kapitalizm”. Po czym celnie określa obecny chiński system polityczno-gospodarczy jako „chinizm”.
System dzięki któremu Chiny stały się znów potęgą gospodarczą, ale nie pozwalając kapitałowi zdobyć władzy politycznej. Chiński system zliberalizował gospodarkę, zniósł biurokratyczną gospodarkę planową, ale zachował interwencjonizm państwa w strategicznych sektorach gospodarki. Korporacja KPCh nie zajmuje się już planowaniem produkcji dóbr konsumpcyjnych. Panuje za to nad wielką infrastrukturą komunikacyjną. Właśnie oddano tam do użytku najdłuższy na świecie most łączący kontynent z wyspami Hongkongu i Macau.
Zarządzająca Chinami warstwa merytokratyczna zachowuje też kontrolę nad systemem bankowym i planuje wielkie, globalne już projekty komunikacyjne. Jak choćby Nowy Jedwabny Szlak, dzięki któremu chińska gospodarka będzie mogła wyeksportować nadwyżki swych mocy produkcyjnych. Bo w „chiniźmie” to gospodarka podporządkowana jest polityce, a w krajach liberalnego Zachodu i ich naśladowcach, to elity polityczne są na służbie wielkiego biznesu.
Jeszcze w 1820 roku cesarskie Chiny były pierwszą gospodarką świata. Potem straciły mocarstwowy status, bo nie chciały wejść na globalną arenę gospodarczą. Były okupowane przez nowe mocarstwa. Grabione i poniżane. Teraz ze swym unowocześnionym „chinizmem” wracają do światowej czołówki gospodarczej i cywilizacyjnej.
Teraz wiele państw azjatyckich, afrykańskich i południowoamerykańskich stara się naśladować chiński model rozwoju gospodarczego i politycznego. Tworzyć chinizm ze swoją specyfiką. Chinizm próbuje naśladować w Rosji prezydent Putin, echo chinizmu usłyszymy w polityce gospodarczej prezydenta USA Donalda Trumpa…
Czy zatem zachodnia liberalna demokracja to już pieśń przeszłości, ubiegłowieczny anachronizm?
Szukajcie na to odpowiedzi w książce profesora Grzegorza Kołodki.
Tekst ten ukazał się też w tygodniku „Fakty i Mity”.
Grzegorz Kołodko – „Czy Chiny zbawią świat?”, Wydawnictwo Pruszyński i S-ka, Warszawa 2018, str. 216, ISBN 978-83-8123-262-3.