7 listopada 2024

loader

Krótka historia jednego długiego życia

Spotkaliśmy się w kawiarni na rogu Grochowskiej i Rycerskiej na poznańskim Grunwaldzie. Miejsce, w którym zamierzaliśmy porozmawiać z Hieronimem Andrzejewskim, dziewięćdziesięciotrzyletnim, sędziwym działaczem poznańskiej lewicy, znajdowało się w niewielkim oddaleniu od mieszkania naszego rozmówcy.

Wspólnie z Bogdanem Zastawnym, mym druhem z ZMS, zabiegaliśmy o zgodę na rozmowę w nadziei uczynienia jej treści jednym z rozdziałów trzeciej już książki wspomnieniowej spisanej rękami członków i przyjaciół wielkopolskiej organizacji ZMS. Z naszym interlokutorem znaliśmy się od dawna.
Spotkając się na zebraniach organizowanych przez poznańską Radę Miejską SLD – jesteśmy członkami tej partii – nie mieliśmy jakoś dotąd okazji, aby porozmawiać o przebogatej historii, którą zapisał swą nadzwyczaj żywotną działalnością w powojennym ruchu młodzieżowym i robotniczym, aktywnością w PZPR, oraz kolejarską pasją zawodową, w ZNTK.
Natura rzeczy
Czuliśmy się ponaglani przez czas: 93 lata życia, które ma za sobą, nie naznaczyły jakiś nadzwyczajnych, stosownych do wieku, rzucających się w oczy ograniczeń w zachowaniu i fizycznej postawie naszego bohatera. Dolegliwością poważną pozostaje osłabienie wzroku. Natura, zachowując niemal młodzieńczą sprawność Jego zasobnej pamięci, okazała łaskawość. Przez kilka godzin wsłuchiwaliśmy w historię życia kogoś, kto urodził się na kilkanaście lat przed wybuchem II wojny, przeżył mroki niemieckiej okupacji, po wojnie wykazał zdumiewającą pracowitość, którą godził z pasją polityczną i społeczną.
Historię swego życia przekazywał nam głosem zaledwie nieco spowolnionym i przyciszonym, przerywanym nie częstymi chwilami zastanowienia się nad jakimś detalem. Nie krył zgorzknienia bezrozumną mściwością prawicowej władzy, która ludzi Jego – naszego – pokroju chce pozbawić honoru oraz prawa do życiowej satysfakcji. Ucieszył się, że zamierzamy, to co przeżył, utrwalić w spisanym słowie, i przechować na lepsze czasy.
Kilka dni później odwiedziłem Hieronima Andrzejewskiego w Jego niewielkim mieszkaniu, w nieco postarzałym nieźle utrzymanym budynku spółdzielczym na ulicy Cześnikowskiej. Już od samego progu rzuciła się mi w oczy skromność materii, pośród której zamieszkuje.
Nieco archaiczna faktura oraz kolorystyka wypełnienia lokum kreowały klimat swoistej kapsuły czasu: uwięzienia – miałem takie wrażenie – gdzieś pośród lat siedemdziesiątych minionego wieku. Przy kuchennym stole, gdzie przysiedliśmy, odczytałem na głos – wzrok ma słaby – tekst naszej rozmowy. Wnosząc kilka niewielkich poprawek, zaakceptował treść.
Z każdą chwilą konwersacji, którą wiedliśmy, intuicja podsuwały mi poczucie sączenia się i obecności bolesnego rozdarcia pomiędzy rzucającą się w oczy skromnością tego człowieka, godnym naśladowania i szacunku wypełnieniem Jego życia, a zakusami politycznych nikczemników, skazujących całą pamięć, jaką posiadł – wszystko co niegdyś zawodowo i społecznie czynił – na poniewierkę i zapomnienie.
Trzymam się nadziei, że pomimo właściwej demokracji wielości poglądów i opinii, nic nie jest w stanie tej pamięci zszargać: żadne zawirowania zmiennego biegu polityki oraz knowania szubrawców piszących od nowa polską historię. Niniejszy zapis znaków życia Hieronima Andrzejewskiego, skromny, ściśnięty do ośmiu – dziewięciu stron maszynopisu, więc w sposób oczywisty niepełny – naszkicowany zaledwie – poczytuję sobie za zaszczyt.
Moje przedwojnie
Urodziłem się w podpoznańskim Luboniu w pamiętnym roku zamachu majowego Piłsudskiego – 1926. Większość mego rocznika zdążyła już opuścić ten świat. Niezliczona część odeszła za przyczyną okrucieństw sześcioletniej wojny i okupacji, później skutkiem bezlitosnych decyzji matki natury.
W przedwojennej, najmłodszej odsłonie życia nie potrafiłem wyobrazić, jak potoczy się moja przyszłość. Marzenia i plany nie zdołały jeszcze nabrać wyraźnych konturów. Nasza rodzina – mama i czworo dzieci – zadawalała się skromnym pokojem z kuchnią. W domu nigdy nie się przelewało. Na lepsze lokum nie było nas stać.
Nawet ciotka, u której przez pewien czas zamieszkiwaliśmy, nie należała do bezinteresownych – życie było ciężkie. Nasze skromne menu wspomagaliśmy zdrowym, tłustym mlekiem od kozy, którą mama trzymała przy domu. Wiedziała, że w odróżnieniu od mleka krowiego, kozie nie toleruje prątków gruźlicy, co było dodatkowym atutem, przemawiającym na korzyść jego picia. Zresztą innej opcji wtedy, zwłaszcza potem w dobie okupacji, nie było.
Zanim wybuchła wojna zdołałem ukończyć sześć lat obowiązkowej nauki w podstawówce. Uczyłem się dobrze. Szkoła, jak się potem okazało i o czym nie zdołałem się już w porę dowiedzieć, dała mi skierowanie do gimnazjum, do którego można były uczęszczać po sześcioletniej nauce w szkole podstawowej.
Dobrze zapowiadającą się przyszłość – nobilitującą naukę w gimnazjum, na koszt państwa – przerwała wojna.
Wojna i okupacja
Miałem trzynaście lat kiedy wybuchła ta okropna wojna. Obrazy i wrażenia, które wyniosłem z owego, ciągnącego się sześć długich lat okresu, najchętniej wymazałbym z pamięci. Jest to jednak niemożliwe.
Ciągle uwierają. W wieku lat trzynastu i pół zacząłem pracować w firmie budowlanej należącej przed wojną do polskiego właściciela Urbaniaka. Siedziba firmy znajdował się na drodze Dębińskiej – jeszcze stoi willa, w której się mieściła. Po zajęciu Poznania przez Wermacht została przejęta przez władze niemieckie. Do pracy został mnie niemiecki Arbeitsamt w lutym 1940 roku. Podobnie jak inni pracujący Polacy otrzymywałem skromne wynagrodzenie za dwunasto godzinną codzienną harówkę – w niedzielę pracowaliśmy osiem godzin.
Robota była ponad siły dziecka, którym byłem. Skutkiem nadmiernego wysiłku często leciała mi krew z nosa. Początkowo wykonywaliśmy prace w budynku obecnego Urzędu Miasta na placu Kolegiackim.
Obiekt dostosowywaliśmy do wymogów nowych, niemieckich władz Poznania. Należało odpowiednio przerobić wszystkie pokoje – zrywaliśmy zużyte linoleum, kładąc potem parkiet; rozbieraliśmy stare piece kaflowe, stawiając w ich miejsca nowe.
W budynku urzędował przez pewien czas Arthur Greiser, przed tym, zanim przeniósł swoją siedzibę do Zamku. Jedną z mych ostatnich okupacyjnych robót była budowa domów mieszkalnych na ulicy Marcelińskiej, potem, przez pół roku, aż do wyzwolenia, na Cytadeli przy różnych pracach budowlanych na strzelnicach, na których testowano broń strzelecką produkowaną przez poznański „DWM” – „Deutsche Waffen und Munitionsfabriken A.G”.
Przy Każdym wejściu na teren poznańskiej twierdzy uprzedzano nas, że wolno nam patrzeć wyłącznie przed siebie. Z uwagi na wojskowy charakter obiektu, rozglądanie się było kategorycznie zabronione – ciekawość mogła skończyć się śmiercią. W grudniu 1944 roku byłem mimowolnym świadkiem przyjazdu na Cytadelę Gauleitera, Arthura Greisera, który przybył – jak się później dowiedziałem – odebrać gotowość twierdzy do obrony przed zbliżającymi się wojskami radzieckimi. O wizycie dowiedzieliśmy się od pilnujących nas Niemców.
Kazali nam na ten czas wejść do podziemi, gdyż jako Polacy nie byliśmy godni oglądania hitlerowskiego dostojnika. Sprawa potoczyła się w moim przypadku zaskakująco inaczej: nadzorujący nas polski kierownik, żyjący w znakomitej komitywie z ważnym niemieckim urzędnikiem z DWN, polecił mi wybić sęki w ścianie swego służbowego pomieszczenia.
Dzięki tej operacji dane było kilkuosobowej grupie Polaków, łącznie ze wspomnianym kierownikiem, obserwować oficerów SS oraz samego Greisera, zapoznających się z walorami obronnymi poznańskiej twierdzy.
Mroźny styczeń
U progu wojny, o czym już wspomniałem, miałam trzynaście lat, kiedy wojenny koszmar dobiegał końca lat dziewiętnaście. Któregoś dnia mroźnego stycznia 1945 roku zauważyłem w Luboniu pierwszych Rosjan, atakujących pozycje niemieckie. Z bezpiecznego miejsca i odległości obserwowałem nieosłoniętych żołnierzy, biegnących do ataku na wprost, padających od kul dobrze ukrytych za domami Niemców. I to była śmierć prawdziwa, nie ta, jaką oglądamy na filmach wojennych.
Nieopodal ujrzałem dwie umundurowane kobiety – żołnierki – mocujące się z kablem telefonicznym, który w widocznym trudzie oraz pośpiechu rozwijały z podwieszonego na plecach bębna. Wiedziony impulsem niesienia pomocy podbiegłem do nich.
Ich czarne, grube i twarde od mrozu oraz wojennego brudu palce nie radziły sobie z zapętleniem drutów. Szybko i sprawnie udało mi się im pomóc. Miałem niejaki kłopot z dogadaniem się, gdyż nie znałem rosyjskiego. Zrozumiałem, że zamierzają biec w kierunku pola, które rozpościerało się za trzecią, widoczną nieopodal chałupą, za którą byli okopani Niemcy.
Wokół latały kule, bieg w tym kierunku oznaczał pewną śmierć. Gestykulując, udało mi się je przekonać, że mają pochylić się i biec za mną ku nieodległej skarpie opadającej w kierunku Warty. W akcie męskiej solidarności zarzuciłem na plecy ciężki bęben ze zwojem drutu.
Skryci za naturalną osłoną parliśmy troje do przodu. Udało nam się wkrótce dotrzeć do sporej kępy krzaków, w której w mrozie i śniegu ukryty był ruski obserwator – zwiadowca, niecierpliwie oczekujący na dostawę przedmiotu naszej mordęgi. Żołnierki szybko wyjaśniły mu moją „bohaterską” rolę, poczynioną w akcie udrożnienia wojennej komunikacji. Nie zapomnę, jak mnie wyściskały.
Ściemniało się. Pośród zimnego mroku wracałem biegiem do rodziny, do domu, u progu którego niespodziewanie natknąłem się na żołnierza z pepeszą. Zatrzymał mnie, pytając co tu robię. Odpowiedziałem, że mieszkam – tu jest moja rodzina, mój dom. Zrozumiał, przepuścił machnięciem ręki, pokazując, że matka poszła w kierunku fabryki.
Pojąłem, że mama oraz bracia podążyli do sąsiadki mieszkającej w przyfabrycznej kamienicy. Pobiegłem. Szczęśliwie zastałem wszystkich, w tym zapłakaną mamę przekonaną, że pewnie zginąłem. Zostałem zaskoczony obecnością kogoś jeszcze, mianowicie radzieckiego żołnierza, pichcącego na piecu kolację, której ponętna woń, za sprawą sześcioletniej okupacyjnej mizerii, pozostawała dla mnie odległym wspomnieniem. Okazało się, że sąsiedni pokój zajmują radzieccy pułkownicy, zaś trudzący się przy kuchennym piecu żołnierz jest ich kucharzem, przygotowującym wieczorny posiłek.
Mama wyjaśniła oficerom kim jestem. Przyjacielskim gestem zaprosili nas do stołu, na którym wylądował spory półmisek z wonnym mięsiwem, na widok którego zbaraniałem, gdyż czegoś takiego nie widziałem i nie jadłem od lat. Wygłodzony, zostałem na wstępie poddany nieznanej mi żołnierskiej ceremonii, polegającej na wypiciu przed posiłkiem szklanki wódki.
Nie sposób było odmówić. Alkohol okazał się być zmarzniętym spirytusem. Temperatura trunku złagodziła trud przełknięcia. Wygłodzony i niezaprawiony w boju żołądek zareagował niemal natychmiast.
Jak szybko wypiłem, tak szybko padłem, bez skosztowania dania mięsnego. Dowiedziałem się potem, że położono mnie do łóżka, a radziecki lekarz towarzyszący oficerskiej gromadzie nie stwierdził nic poważnego, poza typowo alkoholową reakcją młodego i wygłodzonego organizmu.
Za przyzwoleniem oficerów doceniających mą bohaterską postawę, odbiłem to sobie na następny dzień: mnie oraz resztę domowników zaproszono do wypasionego stołu. Do naszego domu zdołaliśmy powrócić dopiero po pięciodniowym pobycie w piwnicy u sąsiadki, właściwie bez wyżywienia – wokół trwały walki.
Tu należy wyjaśnić, że posuwający się ku Poznaniowi od południa odcinek frontu zatrzymał się na parę dni w Luboniu. Piechota, która jako pierwsza, po sforsowaniu Warty przedarła się w tę okolicę i umocniła w tutejszych budynkach fabrycznych, oczekiwała na posiłki, zwłaszcza na wsparcie czołgów.
Wracaliśmy w domowe pielesze korzystając z chwili względnego spokoju. Ku naszemu zdziwieniu stwierdziliśmy, że stacjonuje w nim młody radziecki oficer z kilkoma innymi żołnierzami, znający, jak trafnie wywnioskowała mama po leżącej na stole książce, język niemiecki.
Wojak, zaskoczony językiem, w którym mama zwróciła się do niego – nie znaliśmy rosyjskiego – poprosił, aby przygotowała ciepłą zupę. Oświadczył, że przez pięć dni posilali się wyłącznie zmarzniętym chlebem. Nasze zdziwienie żołnierską prośbą było ogromne.
Pytanie brzmiało, z czego upichcić ciepłą strawę. Wprawdzie w domu było trochę marchwi i pory, na zupę za mało. Na odpowiedź nie był trzeba długo czekać: i oto po chwili zjawił się na stole przytargany z zewnątrz, zamarznięty na kość ogromny indyk, do ugotowania którego, z uwagi na wielkość ptaka, należało zastosować kocioł do prania. Po ugotowaniu wojacy zaprosili nas do wspólnego, ponętnie pachnącego posiłku.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy oficer zdecydowanym ruchem oderwał ociekające indyczym rosołem wielkie indycze nogi, podał mi oraz siostrze, część piersi wręczył młodszemu bratu.
Mama skonfundowana żołnierskim gestem podniosła krzyk, abyśmy nie jedli, tłumacząc oficerowi – po niemiecku – że dorodne kawały mięsa należą się im, umęczonym sołdatom, my zaś zadowolimy się gorącą zupą, która i tak będzie dla nas prawdziwą ucztą.
Nigdy nie zapomnę słów oficera wyjaśniającego ten zaskakujący gest: my też mamy rodziny oraz dzieci, zostawiliśmy je w domu. Zastanawiamy się nieustannie, co się z nimi dzieje: czy żyją, czy są zdrowi, czy mają co jeść. Jesteśmy zadowoleni, że możemy podzielić się z wami – nie naszymi dziećmi; czyż nie jest to tak jakbyśmy częstowali swoje dzieci ? Ciepły i pachnący rosół z indyka, z makaronem sporządzonym z kostki sprasowanego produktu dobytego z żołnierskich zapasów, to dla nas i tak wielki rarytas.
Uczty tej nie zapomnę do końca życia. Co dziwne, po nasyceniu żołądka indyczą nogą, dopiero poczułem głód. I to był mój początek powrotu do normalności. Doświadczenie, o którym wyżej, wpoiło we mnie szacunek do Rosjan.
Zapamiętałem żołnierzy, których poznałem, oraz obserwowałem jak atakowali Niemców, padali i umierali na moich oczach, jako żywy fragment narodu, który nas ocalił i wyzwolił od koszmaru niemieckiej okupacji. Jestem już stary, nie potrafię zrozumieć, jak można we współczesnej mi Polsce z tak bezrozumną łatwością pomiatać ich pamięcią.
Po wojnie
Miałem wrodzoną pasję działania. Chcąc włączyć się w Luboniu do stanowienia powojennego porządku, zamierzałem, w pierwszym odruchu, dołączyć do szeregów milicji. Zamysł ten szybko mi wyperswadowano, tłumacząc odmowę brakiem obejścia z bronią, a czasu na szkolenie nie ma.


Komendantem PW – „Przysposobienia Wojskowego” na Luboń był starszy sierżant zawodowy wojska polskiego. Wczesno powojennym dziełem komendanta było zorganizowanie w Luboniu trzech hufców tej organizacji. Poprosiłem go o przyjęcie, skutkiem czego zostałem skierowany do hufca w Luboniu.
Dzięki szkoleniowym sukcesom mego zespołu, oraz osobiście mym, zostałem zauważony przez komendanta. Zaczęto mnie stawiać jako przykład osiągania wzorowych wyników szkolenia. Przy najbliższej okazji pożaliłem się – wyznałem mu, że „nie mam szkoły”, a bardzo chciałby się uczyć – jak wcześniej wspomniałem ukończyłem przed wojną sześcioletnią podstawówkę.
Mój protektor uświadomił mi, że w Poznaniu działa towarzystwo „OMTUR „ – „Organizacja Młodzieżowa Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych”, której korzenie sięgają Polski przedwojennej: zostało założone na obszarze II RP po I wojnie światowej. Moją szansą było ukończenia przedwojennej podstawówki, w której nauka trwał sześć lat, jako sfinalizowania nauki na powojennym poziomie siedmiu klas.
Powojenna mizeria
Dzięki staraniom mego lubońskiego opiekuna znalazłem się w poznańskiej siedzibie OMTUR-u, gdzie otrzymałem propozycję wyjazdu do Warszawy na trzymiesięczne szkolenie dla młodych ludzi. Wyjaśniono mi również, że wyjazd jest równoznaczny z urlopowaniem z hufca, a mama będzie otrzymywała pieniądze na utrzymanie jej oraz młodszego rodzeństwa.
W warunkach powojennej mizerii sprawa ta była niezwykle ważna. Zgodziłem się podjąć wyzwanie. Z przedwojennej nauki zapamiętałem wiszącą w szkole fotografię, znajdującego się w Warszawie … pierwszego w Polsce „drapacza chmur” (Prudential).
Marzyłem wtedy sobie, że kiedy dorosnę, zaoszczędzę pieniądze po to, aby pojechać do stolicy i na własne oczy zobaczyć belweder, zamek królewski oraz nasz, polski „drapacz chmur”.
Kiedy krótko po wojnie, latem 1945 roku, znalazłem się w Warszawie, uległem bolesnemu rozczarowaniu. Budynki stanowiące przedmiot mego dziecięcego marzenia o nasyceniu oczu ich widokiem stały, poza Belwederem, w ruinie. To co z nich ostało znaczyło zaledwie pogruchotany ślad niegdysiejszego znaczenia i świetności.
Bezkres ruin
W niczym nie różniło się od bezkresu ruin stolicy. Dało się zauważyć znaki postępującej z wolna odbudowy. Zrządzeniem szczęśliwego losu znalazłem się w innym świecie, różniącym się o trzysta sześćdziesiąt stopni od tego, który dotąd znałem. Powoli zacząłem rozumieć, że otwiera się przede mną szansa być kimś, bez presji biedy i potworności niedawnej okupacji.
Szkolenie zapamiętałem jak nadzwyczaj interesujące i pożyteczne. Mieliśmy np. kilka spotkań z premierem Osóbką – Morawskim, który naświetlił nam perspektywy, jakie otwiera przed młodzieżą nowa Polska. Opowiadał także szczegółowo o kierunkach odbudowy kraju oraz jego gospodarki.
Wyjaśnił nam, ludziom młodym, czym jest socjalizm, czym kapitalizm, co w tamtych warunkach głęboko zapadało w pamięci i przenikało z wolna do dojrzewającej świadomości.
Nie ulega wątpliwości, że szkolenie miało zasadniczo charakter polityczny. Z tego co mówił premier zapamiętałem: „socjalizm pracuje dla ludzi, zaś kapitalizm żyje z ludzi”. Zostaliśmy również bardzo ciepło przyjęci w Belwederze przez Bieruta oraz przez obecnego tam marszałka Rokossowskiego.
Zapamiętałem świetną polszczyznę marszałka, czym byłem zdziwiony, gdyż wiedziałem, że jest oficerem radzieckim. Tu muszę gwoli wyjaśnienia coś dodać: otóż podejmując próby wartościowania polskiej wersji socjalizmu, należy na przykład i zwłaszcza pamiętać, że powojenna Polska była jedynym krajem w „rodzinie demoludów”, który, pomimo wczesno powojennych prób, w tym stosowania przymusu, finalnie nie skolektywizował w pełni rolnictwa.
Pozostawiono ponad połowę areału rolnego w rękach prywatnych gospodarzy. Były też inne ważne różnice. Myślę, że chociażby ten przykład oznacza, że nie byliśmy bez reszty zniewolonym klonem Związku Radzieckiego, jak wielu dzisiaj maniacko twierdzi. Pomimo mroków i powikłań kilkuletniej epoki stalinizmu, osiągaliśmy ważne sukcesy; po 1956 roku podążaliśmy zasadniczo własną, polską drogą.
Tak oto, jako człowiek bardzo młody, nie w pełni wyedukowany, pewnie niekiedy naiwny, lecz nade wszystko ideowy, dojrzewałem do lewicowości – w niedalekiej przyszłości jako członek ZMP oraz, krótko po 1948 roku PZPR.
Ze szkolenia w Warszawie powróciliśmy ze szczerym zamiarem organizowania w Luboniu komórki OMTUR-u. Polityczna edukacja w stolicy utwardziła w nas wolę działania; nauczyło sposobów realizowania zadań i osiągania celów. Było to ważne, gdyż wielu młodych oczekiwało pokierowania nimi, również naświetlenia i uświadomienia ścieżki przyuczania do zawodu. Luboń nie był wielkim miastem, miał jednak nadzwyczaj spory potencjał gospodarczy – trzy duże fabryki, co stanowiło to swego rodzaju wyjątek w skali nie tylko województwa. Przedwojenne lubońskie „Ziemniaki”, oraz pozostałe fabryki, miały czerwone zabarwienie.
Należy tu dodać, że w międzywojennym Luboniu oraz okolicznych wsiach panoszyło się niewyobrażalne bezrobocie. Z dzieciństwa dobrze zapamiętałem tłumy bezrobotnych oblegające luboński zakład w czasie sezonu skupu i przeróbki ziemniaków.
Roboty nie starczało dla wszystkich – pierwszeństwo mieli fortunni posiadacze odpowiedniego zaświadczenia od proboszcza, o czym donośnie komunikowano podczas naboru.
Wydeptana świetlica
Krótko po wojnie udało mi się wydeptać ścieżkę do otwarcia na terenie zakładu pierwszej w Luboniu świetlicy, która umożliwiła nam organizację zebrań oraz szkoleń młodzieży.
W „Ziemniakach” tętniło życie polityczne; działała PPR oraz ZWM. Dziewczyna mianowana na świetlicową należała do PPS. Wkrótce wyraziła wolę wstąpienia do OMTUR. Skutek mych zabiegów był taki, że podczas pierwszego, założycielskiego zebrania koła organizacji sala okazała się być za mała.
Zacząłem czynić starania o przyciągnięcie młodzieży z pozostałych fabryk. Rozrastaliśmy się w szybkim tempie, z miesiąca na miesiąc, skupiając młodzież z Lubonia, Żabikowa oraz Lasku. Udało się wygospodarować i ożywić kilka kolejnych świetlic – w „Ziemniakach” był już nam za ciasno. W Puszczykowie założyłem koło funkcjonujące na bazie prywatnego lokalu, w domu należącym do właściciela, członka PPS. Założyłem również koło OMTUR w Mosinie.
W tym samym czasie pracowałem w wielu miejscach na kolei, między innymi przy telefonizowaniu oraz naprawie i modernizowaniu torów linii kolejowej w kierunku Poznania. Pracami kierował wiekowy, przedwojenny toromistrz. Jest swoistą ciekawostką, że w kwietniu 1945 roku kolejowe związki zawodowe ogłosiły krótkotrwały strajk. Kością niezgody okazał się być rozdział paczek z UNRY, które niekiedy otrzymywaliśmy w miejsce poborów; te z lepszą zawartością, jakoś dziwnie, trafiały do lepiej posadowionych w zarządzie kolei. Szybko zrobiono z tym porządek; poleciały głowy. Paczek odtąd nie dzieliła dyrekcja, ale związek zawodowy, co w powszechnym mniemaniu pracowników było rozwiązaniem sprawiedliwym.
OMTUR istniał i działał do zjednoczenia wcześniej działających w Polsce związków młodzieży, które nastąpiło w lipcu 1948 roku podczas zjazdu zjednoczeniowego we Wrocławiu. Zostałem wybrany delegatem na ten zjazd. Tego samego roku ożeniłem się. Skutkiem rozmaitych perturbacji mieszkaniowych – o lokum było ciężko – zamieszkałem z żoną w 1948 roku w Puszczykowie, w domu należącym do wybitnego, przedwojennego fachowca i rzeczoznawcy od kotłów parowych. Jak na osobę decyzją administracyjną dokwaterowaną z żoną do jego własności, przyjął mnie i zaakceptował jako sąsiada w sposób zaskakująco ciepły. Przeprowadzka do Puszczykowa skomplikowała godzenie obowiązków pracowniczych – pracowałem na kolei, w późniejszym ZNTK – z pełnieniem w sposób efektywny społecznej funkcji szefa ZMP w Luboniu. Poprosiłem o zwolnienie z obowiązków. Miałem już wtedy godnych następców. W 1949 roku objąłem społeczną funkcję przewodniczącego Zarządu Powiatowego Związku Młodzieży Polskiej w Poznaniu. W tym czasie wstąpiłem do PZPR. Funkcje przewodniczącego ZMP na Powiecie Poznańskim piastowałem nieco ponad rok, po czym, z uwagi na nawał odpowiedzialnych obowiązków w pracy na kolei, nie byłem w stanie dalej jej realizować. Dodam, że wcześniej podjąłem edukację z zamiarem zdobycia tytułu technika, i zdania matury, na kursach organizowanych przez OMTUR. Moje przywiązanie do „konkretnej roboty” spowodowało, że nie przyjąłem propozycji awansu: zamierzano skierować mnie na stanowisko wiążące się z tzw. pracę papierkową – chciano powierzyć nobilitującą w tym czasie posadę dyżurnego ruchu. Ten rodzaj roboty mi nie leżał. Pociągała mnie praca na warsztacie, konkretna i bliska ludzi.
Po negocjacjach z Naczelnikiem zostałem skierowany do w rozdzielni narzędzi Kolei (ZNTK), gdzie szybko awansowałem na stanowisko kierownika, które zamieniono wkrótce na tytuł mistrza.
Wewnętrzne decyzje kadrowe
Co ciekawe, awans ziścił się skutkiem rekomendacji mego bezpośredniego szefa, przyzwoitego człowieka, działacza przedwojennej endecji. Dreszcze mnie przeszły, kiedy zakomunikowano, że mam przejąć stanowisko starego przedwojennego fachowca od narzędzi, pana Kramskiego, który z uwagi na podeszły wiek winien dawno przejść na emeryturę.
Polityka w tamtym czasie – zaraz po wojnie – odzwierciedlała się w również w wewnętrznych decyzjach kadrowych. Np. z funkcji kierowniczych nie odwoływano przedwojennych fachowców, którzy przed wojną specjalnie nie przeszkadzali we włączaniu się robotników do organizacji pochodów pierwszomajowych.
Zarówno narzędziownia jak i kotlarnia były uznawane za ogniwa kluczowe. Tylko te dwa działy dostawały dodatki. Już od czasów przedwojennych narzędziownie postrzegano jako … „dział inteligencki”.
Szybko wrosłem w powierzone mi obowiązki, zostałem zaakceptowany i polubiony przez podległych mi pracowników. Uczyłem się od nich pracy.
Tak jak potrafiłem zabiegałem o doskonalenie kwalifikacji; z opóźnieniem, bo dopiero w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, zdołałem ukończyć Technikum Kolejowe.
Dodam, że wcześniej nauki nie udało się mi sfinalizować, ponieważ na ostatni rok tego cyklu nauczania w OMTUR zgłosiło się za mało chętnych. Zamieszkałem w Poznaniu.
Kolej modernizowała się: rozpoczęto stopniowe przestawianie się z parowozów na lokomotywy spalinowe, potem na trakcję elektryczną. Władze w Warszawie uznały, że pierwszy zakład naprawczy „spalinówek” zostanie uruchomiony w Poznaniu. To była całkowicie nowa jakość, za którą musiałem podążyć. W ZNTK pojawił się nowoczesny oddział obróbki cieplnej.
Zostałem mianowany na w nim na stanowisko starszego mistrza. Nowość ta bardzo mnie pociągała, stawiała nowe wyzwania. Przejście na emeryturę, które nastąpiło z początkiem lat osiemdziesiątych, otwarło mi możliwości szerszego udziału w działalności politycznej i społecznej.
Tuż przed zakończeniem pracy zawodowej zostałem wybrany w ZNTK delegatem na dziewiąty Zjazd PZPR, na którym otrzymałem nominację na członka Komitetu Centralnego.
Wydarzenie to wpisywało się w mej ojczyźnie w gorący czas kryzysu gospodarczego: osłabiania kraju wzbierającymi w siłę strajkami oraz restrykcjami Zachodu ustanowionymi w odpowiedzi na stan wojenny. Odczuwało się sączenie fundamentalnych przemian.
Klimat nieuchronności
Rosło społeczne niezadowolenie. Coraz wyraźniej dawała o sobie znać postępująca erozja siły Partii. Wszystko to tworzyło klimat nieuchronności zmian, których postaci oraz rozmiarów nie dało się jeszcze w tamtym czasie przewidzieć.
W partyjnej robocie pomagała mi działać i przetrwać głęboka wiara w ideały socjalizmu, utwardzająca drogę, na którą wstąpiłem zaraz po wojnie, i od której nigdy radykalnie się nie oddaliłem. Zahartowałem się. Status członka Komitetu Centralnego PZPR, więc kogoś z tzw. góry władzy, narzucał mi cały szereg obowiązków.
Status ów, który dzierżyłem przez cztery lata, nie był łatwym, ani lukratywny, jakby co niektórzy skłonni byli sądzić. Jeżdżąc nieustannie pomiędzy Poznaniem a Warszawą uczestniczyłem w pracach kilku partyjnych komisji, których najbliższą była mi komisja historyczna. Przywiązanie do historii osadziło się we mnie głęboko i cały czas daje o sobie znać.
Byłem zaangażowanym współtwórcą i poniekąd współgospodarzem Sali Tradycji Ruchu Młodzieżowego w Poznaniu, której zbiory gościły przez całe lata w poznańskim Zamku. Usunięte potem na fali mściwego i bezmyślnego odwetu nowej władzy, nie uległy pełnemu rozproszeniu, ani zapomnieniu. Pewna, niemała część, ocalała. Znalazła dobrych opiekunów, co ogromnie mnie cieszy i syci nadzieją na stare lata.
Kiedy w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych Mieczysław Rakowski wydawał swój znakomity miesięcznik „dziś, przegląd społeczny”, bezmyślnie bojkotowany przez „RUCH”, jeździłem po wielokroć do Warszawy, do siedziby redakcji miesięcznika, skąd targałem do Poznania pełną walizkę zakupionych – po „cenie hurtowej” – egzemplarzy tego mądrego wydawnictwa.
Miałem komplet wiernych i zaciekawionych odbiorców miesięcznika. Z upływem lat oraz zmian w polityce dawne postacie politycznej aktywności oddalały się ode mnie z wolna. Działam jednak nadal: uczestniczę w pracach Rady Miejskiej Sojuszu Lewicy Demokratycznej w Poznaniu.
Nie była w stanie zniszczyć mnie wojna i niemiecka okupacja – codzienna dwunastogodzinna harówa na budowach pod nadzorem niemieckich panów. Zahartowałem się w powojennej pracy na kolei – w ZNTK w Poznaniu, oraz w społecznej robocie: w związkach młodzieży, potem w działalności partyjnej, którą realizowałem wedle najlepszej wiedzy i woli.
Zawsze z ludźmi i blisko ludzi. Ufano mi, a ja tego zaufania nigdy nie zawiodłem.
Zgorzknienie dopadło mnie dopiero na starość. Nie potrafię zrozumieć i zaakceptować niszczącej siły dobywanej z przysłowiowego dna polskiego piekła, która próbuje deprecjonować pamięć ludzi mego ideowego pokroju i politycznego wyboru. Wiara Polaków w czynione przez rządzącą prawicę polityczne i historyczne gusła zasmuca.
Pomimo bliskości ludzi przyjaznych nęka mnie uczucie osamotnienia. Staram się zachować cień nadziei na przyszłą odmianę. Czy dożyję, to inna sprawa

Andrzej Wierzbicki

Poprzedni

Przychodzi Duda do Pawłowicz…

Następny

Wspomnienie z Polski Ludowej

Zostaw komentarz