5 maja 2024

loader

Natura ma wartość ponadużytkową

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

– Obawiam się jednak, że czas stałych zespołów teatralnych zaczyna przechodzić do historii. Już dziś zespoły teatralne, nawet w Krakowie, nie są już tymi zespołami co kiedyś, kręgami ludzi ściśle ze sobą związanymi, pracującymi na co dzień. Ja jeszcze zdążyłem otrzeć się o tego rodzaju model, ale już koleżanki i koledzy młodsi ode mnie od dziesięć czy tym bardziej dwadzieścia lat bardzo rzadko mogą się z nim zetknąć – z Jakubem Przebindowskim, aktorem, reżyserem, kompozytorem, autorem wierszy dla dzieci rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Jest Pan prawdziwie renesansowy w talentach artystycznych: wzięty aktor, kompozytor, reżyser, autor sztuk i książek dla dzieci. Nie wiadomo od czego zacząć rozmowę…
To przesada z tą renesansowością, choć rzeczywiście interesuję się różnymi dziedzinami artystycznymi, ale nie moja to zasługa.
Zaczął Pan od wysokiego „c” pojawiając się po raz pierwszy na ekranie w filmie „Wielki Tydzień” Andrzeja Wajdy.
To był rok 1995, dla mnie szczególny. Rok wielkich życiowych i zawodowych obietnic. Byłem wtedy jeszcze studentem krakowskiej szkoły teatralnej, a tu propozycja zagrania we wspomnianym filmie pana Andrzeja Wajdy, w którym zagrałem epizod i mój debiut teatralny w krakowskim Starym Teatrze i to w jednej z głównych ról w „Biesach” Dostojewskiego w reżyserii Ludwika Flaszena. Rzeczywiście mogło się zakręcić w głowie, ale się nie zakręciło, bo jestem raczej rozsądny.
Do tego w latach 1997 i 1999 skumulowało się Panu kilka ról w Teatrze Telewizji…
Tak, zadebiutowałem tam w „Stawroginie” według Dostojewskiego w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego. W tym samym roku 1997 zagrałem w „Listopadzie” Rzewuskiego w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. A w 1999 spotkała mnie bardzo miła niespodzianka. Zapraszając mnie do spektaklu „Bigda idzie” pan Andrzej Wajda potwierdził niejako, że dobrze zapamiętał mnie z „Wielkiego Tygodnia”. Uczynił to jeszcze raz powierzając mi kilka lat później epizod w „Katyniu”. Zagrałem jeszcze w „Historii” Horsta Leszczuka, czyli Grzegorza Jarzyny i skomponowałem do niej jedną z piosenek. Mój ulubiony spektakl, to „Opera mleczana” (mleczana, nie mleczna) Stanisława Radwana, którą poza teatrem telewizji gram też od czasu do czasu w krakowskim Starym Teatrze.
To także okres pracy w serialu Kazimierza Kutza „Sława i chwała” według epickiego cyklu Jarosława Iwaszkiewicza…
Realizacji tego serialu, ale o cechach filmu kinowego, nie da się porównać z niczym innym, w czym w tym gatunku pracowałem. Zdjęcia były kręcone w różnych częściach kraju, z wielkim rozmachem epickim, z wielka liczbą wspaniałych aktorów i na czele tego sam pan Kazimierz Kutz ze swoim profesjonalizmem, wspaniałą wyobraźnia artystyczną i czarującą rubasznością. Dziś nawet trudno sobie wyobrazić, że w Polsce ktoś mógłby się zdobyć na nakręcenie serialu z podobnym rozmachem. Klasyka trzymała się mnie w tym okresie, ponieważ prawie w tym samym czasie pan Paweł Komorowski zaproponował mi rolę w „Syzyfowych pracach” według Żeromskiego, z czego wyszedł film kinowy i coś w rodzaju krótkiego serialu.
Pochodzi Pan z artystycznej, choć nie krakowskiej rodziny…
Tak, ojciec był dyrektorem filharmonii w Opolu, w domu była muzykalna atmosfera. W Opolu ukończyłem podstawową i średnią szkołę muzyczną w klasie fletu poprzecznego. W krakowskiej PWST komponowałem piosenki, które śpiewaliśmy podczas zajęć muzycznych. Skomponowałem muzykę do kilku spektakli teatralnych, m.in. do „Ślubów panieńskich” Fredry, do „Rzeźni” Sławomira Mrożka. Opracowałem muzycznie „Proroka Ilię” Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Po latach skomponowałem jeszcze muzykę do dwóch spektakli telewizyjnych, do „Sztuki kochania dla dorosłych”, „Botoxu” i do „Iluzji” .
Po kilku latach w Krakowie, gdzie grał Pan i w Starym i w „Słowackim” i w „Teatrze Stu” pojawił się Pan w Łodzi. Nie miał Pan propozycji w Krakowie?
Po prostu Mikołaj Grabowski związał się na jakiś czas z Teatrem Nowym w Łodzi i zaproponował mi współpracę. Zagrałem tam między innymi Edmunda w szekspirowskim „Królu Lirze. Później Mikołaj Grabowski, po powrocie do Krakowa wystawił „Wyzwolenie” Wyspiańskiego, w którym zagrałem Prezesa i jedną z masek. Spotkała mnie też jeszcze jedna wspaniała przygoda teatralna z panem Andrzejem Wajdą – rola króla Dunkana w jego „Makbecie” w Starym Teatrze w Krakowie. Natomiast chce wspomnieć o innej wspanialej przygodzie artystycznej z wielkim twórcą teatru, która spotkała mnie w Łodzi. Była to współpraca z Kazimierzem Dejmkiem w „Śnie pluskwy” Słobodzianka.
Gdy przejrzy się Pana role z ostatnich lat, widać, że nie jest Pan na stałe związany z jednym teatrem…
Ostatnio łączą mnie silne związki z „Teatrem Kamienica Emiliana Kamińskiego i Palladium. Ostatnio wyreżyserowałem tam spektakl „Hiszpańska mucha”. Obawiam się jednak, że czas stałych zespołów teatralnych zaczyna przechodzić do historii. Już dziś zespoły teatralne, nawet w Krakowie, nie są już tymi zespołami co kiedyś, kręgami ludzi ściśle ze sobą związanymi, pracującymi na co dzień. Ja jeszcze zdążyłem otrzeć się o tego rodzaju model, ale już koleżanki i koledzy młodsi ode mnie od dziesięć czy tym bardziej dwadzieścia lat bardzo rzadko mogą się z nim zetknąć.
Jest Pan autorem kilku tekstów dramatycznych…
To za dużo powiedziane, nie czuję się aż dramaturgiem.
To Go Go, czyli neurotyczna osobowość naszych czasów”, „Sz jak Szarik”, „Botox” i „Antoine”. Który jest dla Pana najważniejszy?
Na pewno „Antoine” To nie zwykła historia Antoniego Cierplikowskiego, który przed pierwszą wojna światową, jako młody chłopak wyruszył z rodzinnego Sieradza w wielki świat i zrobił wielką karierę w Paryżu, jako Antoine, kreator mody w dziedzinie fryzur damskich. Zrobił ogromny majątek, ale na starość niespodziewanie powrócił do rodzinnego Sieradza, gdzie zmarł w 1976. Szokuje tam do dziś, jako że rzeźba na jego nagrobku przedstawia postacie mężczyzn splecionych w homoseksualnym uścisku. Premiera tego przedstawienia, do którego przygotowałem także muzykę, odbyła się trzy lata temu w Teatrze Polonia.
Jest Pan także autorem tomu wierszy dla dzieci „Dzikie zwierzenia i inne zdarzenia”. Skąd ten pomysł?
Zawsze dużo czytamy swoim dzieciom. To bajki i wiersze. Obserwując ich reakcje, pytania, w jakimś momencie doszedłem do wniosku, że mogę i ja spróbować dla nich coś napisać. A że wydawcy się to spodobało, więc skorzystają z tego także inne dzieci.
Co ostatnimi czasy zajmuje Pana zawodowo?
Po raz pierwszy dostałem dużą rolę w serialu, w „Blondynce”. To postać Adama, kierownika Gminnego Ośrodka Kultury, zapalonego działacz i aktywista środowiskowy, społecznik, który próbuje aktywnie kreować życie swojej społeczności. Próbuje na przykład tworzyć kulturowy ruch ekologiczny. Chce zwrócić uwagę mieszkańców na przyrodę jako na wartość, tym bardziej, że miejsce, w którym żyją ma pod tym względem wyróżniające walory. Dba na przykład o lęgowisko dla bocianów. Pragnie uświadomić społeczności wiejskiej, dla której przyroda to „dobro naturalne”, ponadużytkową, szczególną wartość natury. Chce zwrócić tej społeczności uwagę na fakt, że mieszka ona w tak wspaniałych okolicznościach przyrody, że stanowią one wartość kulturotwórczą. Adam docenia też jednak wartość postępu technologicznego. Zakłada kawiarenkę internetową, uczy ludzi posługiwania się internetem. Zwraca uwagę na to, co on im może dać. Generalnie chce pobudzić mieszkańców, by nie żyli wyłącznie sennym życiem wiejskim, prowincjonalnym. Stara się dać im trochę powiewu świeżości.
Czy wieś, prowincja jest w „Blondynce” pokazana podobnie jak w innych serialach o tematyce wiejskiej, prowincjonalnej?
Inaczej. W innych serialach o wsi, o prowincji, jest ona pokazana z lekkim albo mocnym przymrużeniem oka, często prześmiewczo, w krzywym zwierciadle, z silnym przetworzeniem zgodnie z licentia poetica. W „Blondynce” jest inaczej. Tu tematyka jest bliższa życia, realistyczna, pokazana z większym prawdopodobieństwem. Nie w krzywym zwierciadle, bez przerysowania. Także przyroda nie jest pokazana jako przeszkoda utrudniająca życie czy element komediowy, lecz jako naturalne piękno, które charakteryzuje wiele rejonów Polski. A trzeba przyznać, że rejony w których serial jest realizowany, północny wschód kraju, Supraśl, okolice Suwałk, Mazury, są nie tylko szczególnie piękne, ale też zachowały dużo nieskażonej przyrody.
W czym upatruje Pan źródeł popularności serialu?
Po pierwsze w wysokiej klasie scenariusza napisanego przez pana Mularczyka, mistrza tego gatunku. Umie on zachować równowagę między komizmem a dramatyzmem, nie dołuje widza, prowadzi spokojną narrację. Chyba zaspokaja też tęsknotę widzów za życiem co prawda nie pozbawionym trudności i dramatów, ale nasyconym łagodnością. Przy tym ta łagodność nie jest nudna, lecz zajmująca. Myślę, że widzów przyciąga też tytułowa postać, doktor Sylwia. W wykonaniu Julii Pietruchy uosabia pewien ideał kobiety delikatnej, spokojnej, o łagodnej i jasnowłosej, typowo polskiej urodzie. Do tego weszła ona w wiejską społeczność wprost z Warszawy, co też było dla tych ludzi intrygujące, więc każdy – i kobiety i mężczyźni – chce się do niej jakoś odnieść.
Jak się Panu pracuje na planie z reżyserem Mirosławem Gronowskim, który zaczynał w latach osiemdziesiątych od kina artystycznego, jako autor politycznego filmu „Weryfikacja”?
Jak wielu reżyserów starszego pokolenia, wie on czego chce od współpracowników i od aktorów. Przyjmuje propozycje aktorskie i odnosi się do nich rzeczowo i precyzyjnie. Doskonale planuje nad licznymi planami i nad trudną, choć miłą i ciekawą pracą ze zwierzętami. Praca z nim jest bardzo harmonijna.
Dziękuję za rozmowę.

Jakub Przebindowski – ur. 6 czerwca 1972 w Opolu – aktor i kompozytor muzyki do widowisk teatralnych. Pochodzi z muzykalnej rodziny. Uczęszczał do podstawowej oraz średniej szkoły muzycznej, którą ukończył w klasie fletu poprzecznego. W 1995 zadebiutował jako Piotr Wierchowieński w spektaklu „Biesy albo Mały Plutarch żywotów nieudanych” według Fiodora Dostojewskiego na deskach krakowskiego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej, gdzie dwa lata później zagrał postać Ferdynanda w sztuce szekspirowskiej Burza. Podczas studiów w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego komponował na zamówienie piosenki, był także odpowiedzialny za przygotowanie muzyczne przedstawienia Tadeusza Słobodzianka Prorok Ilja w reż. Mikołaja Grabowskiego (1998). W 1997 ukończył studia aktorskie. Występował w teatrach krakowskich: im. Juliusza Słowackiego (1996–1997), STU (1997–2000, 2004) i Starym Teatrze w Krakowie (2003–2005) oraz Teatrze Nowym w Łodzi (1999–2003). Wystąpił też w serialach takich jak „Plebania”, „Na dobre i na złe”, „Na Wspólnej”, „Ojciec Mateusz”, „Czas honoru”.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Protesty przeciwko obozom dla uchodźców

Następny

Flaczki tygodnia

Zostaw komentarz