7 listopada 2024

loader

Ten dobrobyt

Árpád Schilling nie uprawia teatru interwencji politycznej, choć komentuje świat i jego niebezpieczne miraże. W „Dobrobycie” na scenie warszawskiego Teatru Powszechnego, daje komentarz porażający bezwzględnością diagnozy.

Węgierski reżyser, który już od lat nie reżyseruje w swoim kraju, uznany przez władze w swojej ojczyźnie za osobę niebezpieczną, opowiada o świecie drapieżnego kapitalizmu, w którym przemoc reguluje stosunki międzyludzkie a dążenie do dobrobytu zostaje (dosłownie) okupione krwią. Nie trudno dostrzec w tym motywy faustyczne, echa romantycznego wampiryzmu, mroczne motywy kultury europejskiej, która nieraz malowała otchłań hedonizmu i ostentacyjnej pogardy dla ludzi, demonstrowanej przez nielicznych wygranych. Ideał dobrobytu aż na milę pachnie siarką – to piekło na ziemi, które próbuje stroić się w rajskie przymioty. Takie jest szerokie tło, bo to węższe to świat za rogiem.
Przestroga przed moralnym upadkiem człowieka, łatwością, z jaką ulega obietnicy szczęścia i gotów jest na wszelkie niegodziwości, przenika twórczość Schillinga nie od dzisiaj. Artystę niepokoi żarłoczna konsumpcja, skrajny egoizm bogatych, czemu wyraz dawał także w poprzednim spektaklu zrealizowanym przed trzema laty w Teatrze Powszechnym. Spektakl nosił znamienny tytuł „Upadanie”. Schilling przyłapywał rzeczywistość na gorącym uczynku: malując obraz rodziny ulegającej destrukcji. A skoro dotyczy to jednej rodziny, to także pozostałych, nawet jeśli nie poczuwają się do uczestnictwa w jakiejś zbiorowości. Jak powiadał sam reżyser: „Upadanie to jednoznaczny kierunek. Ale tego nie widzimy na scenie. Tylko spadamy tak jak liść. Uderzenie lub sięgnięcie ziemi nie odbywa się podczas przedstawienia. Chciałbym, żeby widz w drodze do domu myślał o tym, że ci ludzie nadal upadają”.
Nowe przedstawienie Árpáda Schillinga wygląda jak ciąg dalszy opowieści sprzed liku lat, w której wszyscy coś udawali, wszyscy byli niepewni swych uczuć, marzeń, wyborów, nawet nie wiedzieli, czy wybrali. Obezwładniały ich maski i zagubienie. To było właśnie tytułowe upadanie. Spektakl tchnął prawdą i pozostawiał widza z pytaniami. Teraz jednak pytania zabrzmią znacznie ostrzej, choć nawet sceneria wygląda podobnie. Akcja w „Upadaniu i „Dobrobycie” toczy się w przestrzeni minimalistycznej, jak w innych przedstawieniach Schillinga – widać gołe ściany sceny, wypatroszonej z wszelkich dekoracji. W „Upadaniu” na scenie stał tylko fotel i białe pianino z zydlem dla grającego, na chwilę pojawi się odkurzacz. Wszystkie zdarzenia dzieją się w pustce sceny i w pustce wnętrz bohaterów, które usiłują wypełnić zużytymi, gotowymi kliszami zachowań czerpanych ze wzorów podsuwanych przez kolorowe pisma. W „Dobrobycie” nawet i tego nie ma. Bohaterowie przybywają do hotelu „Dobrobyt” z walizeczką i plecakiem, potem pojawi się jeszcze wielki materac, a z czasem kilka innych rekwizytów. Odkurzacz też, którym bez powodzenia będzie posługiwać się Sprzątaczka (Klara Bielawka).
Młoda para, Wera i Jakub (Natalia Łągiewczyk i Wiktor Loga-Skarczewski), choć to nie jest ich podróż poślubna, ale wypad kochanków na weekend wygrany na loterii, zjeżdża z wielkimi nadziejami do położonego na odludziu luksusowego hotelu. Zapowiadają się szczęśliwe dni, komfortowy wypoczynek, w dodatku bezpłatnie. Po prostu lepiej być mnie może. Nazwa hotelu wielu obiecuje – brzmi niczym hasło wyborcze.
Ale nie zawsze jest tak, jak się na początku wydaje. Hotel rządzi się swoimi prawami. Miraż dobrobytu wymusza na przybyszach sposób bycia, eliminuje nieposłusznych i zbędnych. Przybyli podlegają skrupulatnie przestrzeganym zasadom. Na ich straży stoi personel, egzekwujący wcielanie regulaminu w życie. Perswazją albo wymuszeniem, byle skutecznie.
Zwycięzcy loterii wkrótce przekonają się, że nie wszystko jest takie, jakie być miało. Zamiast widoku na morze czeka ich w pokoju widok na fototapetę, zamiast swobodnego dostępu do basenu uciążliwa kolejka dla gości drugiej kategorii. Zabrania się im wstępu do restauracji, posiłki mogą spożywać tylko w wyznaczonej przestrzeni ze szwedzkim stołem. Na każdym kroku spotykają się z zakazami i nakazami. Przypadkowo poznani goście hotelowi, Bogata Kobieta i Bogaty Mężczyzna z wyższej klasy płacących za siebie (Anna Ilczuk i Arkadiusz Brykalski) okażą się niebezpiecznymi manipulatorami, a szefowa hotelu (Ewa Skibińska) groźną nadzorczynią, sprawującą niemal dyktatorską władzę przy wsparciu wszechobecnej, brutalnej Obsługi (Michał Jarnicki). Atmosfera w hotelu zagęszcza się, przypominając grozę dramatycznych spiętrzeń z dramatów zagrożenia Harolda Pintera.
Młodzi przybysze początkowo zaskoczeni, z dobrodziejstwem inwentarza przyjmują obowiązujące w hotelu rozmaite obostrzenia. Niebawem jednak zaczną się różnić od siebie reakcjami na kolejne restrykcje i na pozór niewidoczne szykany, w ich psychice pojawiają się szczeliny i mikroślady traumatycznych przeżyć. Dziewczyna reaguje z wielką wrażliwością na naruszanie ich godności, na wymuszanie takich, a nie innych zachowań, w końcu na bezwzględne podporządkowanie i nadzór, jakie obowiązują w systemach totalitarnych. Z czasem buntuje się i jest gotowa opuścić hotel przed czasem, przed upływem wygranego na loterii weekendu, choć wcale nie będzie to już takie łatwe, jakby się mogło zdawać. Jej partner (i jak się okazuje w na co dzień szef w podrzędnej firmie) ulega jednak pokusie życia w niedostępnym dobrobycie. Gotów jest płacić wciąż rosnącą cenę, aby przedrzeć się do strefy komfortu.
Nic nie zostanie mu oszczędzone, nic nie zostanie obojgu oszczędzone, i nic nie zostanie oszczędzone widzom. Árpád Schilling nie idzie tym razem na kompromisy, nie zmierza drogą łagodnych aluzji i sugestii. Sięga po terapię szokową, wykorzystując na scenie środki zaczerpnięte z repertuaru pomysłów markiza de Sade’a i horrorów o wampirach. Za sukces trzeba w tym hotelu (czy naprawdę chodzi tu tylko o hotel?) płacić poniżeniami i krwią. Reguły nie przewidują żadnych wyjątków. Bohaterowie postawieni zostaną ekstremalnych sytuacjach przed nieodwracalnym wyborem.
Żeby nie było żadnych wątpliwości Obsługa, który doprowadza hotel do porządku po następujących po sobie gwałtownych spięciach, przy uprzątaniu śladów przemocy podśpiewuje sobie pod nosem „Heili, Heilo, Heila”, niewinną piosnkę ludową, która stała się podczas II wojny światowej ulubioną piosenką żołnierzy Wehrmachtu, kojarzoną od lat z militaryzmem hitlerowskim. Schilling najwyraźniej nie chce tym razem nikogo pozostawić w niepewności, o jaki hotel mu chodziło, przed jakim typem dyktatury przestrzega, która wkrada się w życie zwyczajnych ludzi krok po kroku, niemal niepostrzeżenie. Wkrada się tym łatwiej, im usilniej obiecuje dobrobyt, życie wśród obfitości i rozkoszy, beztroskie, łatwe i przyjemne. A że od czasu do czasu wymagające „drobnych” ustępstw czy poświęceń? „Co to jest sto mililitrów upuszczonej krwi”? – pyta w desperacji swoją narzeczoną jej partner znęcony wizją społecznego i materialnego awansu.
Aktorzy w drastycznych scenach orgii i przemocy poruszają się na granicy ryzyka – jeden fałszywy krok i groza może zmienić się w śmieszność. Udaje się im jednak utrzymać napięcie i odważnie prowadzić za sobą widzów.
Kiedy już będzie po wszystkim, szefowa hotelu, teraz z lodowato-nęcącym uśmiechem na ustach zaprosi następnych chętnych do udziału w loterii. Zapewniać będzie o czekających na zwycięzców dobrodziejstwach w hotelu „Dobrobyt”. Zwraca się wprost do widzów, wywołuje ich przy rozświetlonej widowni, pyta o miejsce zamieszkania, zachęca do udziału w niekończącym się nigdy wyścigu. Tuż przed zapadnięciem kurtyny światła przygasają, a teatralny wicher rozsypuje po widowni ulotki z zaproszeniem do udziału w loterii.
Kto następny?

DOBROBYT, reżyseria Árpád Schilling, scenariusz Juli Jakab, Árpád Schilling, Éva Zabezsinszkij, tłumaczenie tekstu Daniel Warmuz, muzyka Marcell Dargay, projekcje wideo Szymon Rogiński, reżyseria światła – Piotr Pieczyński, Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera, premiera 10 lipca 2020.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Sztuka czekania

Następny

Chińska piosenka “Yi Jian Mei” po 30 latach zdobywa popularność na świecie

Zostaw komentarz