W tym roku mija sto lat od śmierci Stanisława Lentza (1861-1920), jednego z najważniejszych i najbardziej cenionych polskich malarzy i rysowników przełomu XIX i XX stulecia, w szczególności znakomitego portrecisty. Wykształcony w rodzinnej Warszawie (w pracowni Wojciecha Gersona), Krakowie, Monachium i Paryżu, w Warszawie też później osiadł i pozostał jej wierny aż do końca swych dni.
Jako rysownik, zwłaszcza satyryk i karykaturzysta, był przez kilkanaście lat bardzo aktywnym współpracownikiem warszawskiej prasy; dokumentował też przy tej okazji na jej łamach wiele ważnych, a dziś już w ówczesnym kształcie nieistniejących miejsc i obiektów.
Kiedy na przykład w 1891 roku nareszcie zaczęto przywracać powszechnej pamięci miejsce urodzin Chopina (co w swoim czasie opisałem w książeczce „Bałakiriew w Warszawie i Żelazowej Woli”), właśnie Lentz był tym, który po apelu rosyjskiego kompozytora udał się wraz z czołowymi warszawskimi muzykami z Zygmuntem Noskowskim na czele do zapomnianego i zaniedbanego żelazowskiego dworku i w swych wykonanych dla gazet rysunkach uwiecznił jego ówczesny wygląd i stan.
Jako malarz – a od początku XX stulecia poświęcił się przede wszystkim temu gatunkowi – hołdował realizmowi, od nowych, tak przecież wówczas głośnych kierunków i wpływów raczej stroniąc. Jak trafnie piszą autorzy „Słownika malarzy polskich” (Arkady 2001), jego płótna cechuje szeroki, energiczny modelunek, syntetyczna forma i doskonała technika oraz wyrazista, niosąca w sobie duży ładunek ekspresji charakterystyka modela.
Kolorystyka obrazów jest na ogół ciemna, przeważają tony brązowe, szare i oliwkowe, z którymi kontrastują twarze, ręce i fragmenty ubiorów.
Portretował Lentz głównie osoby ze sfer intelektualnych i artystycznych oraz bogatego mieszczaństwa; jednak jako jeden z pierwszych na naszym gruncie zainteresował się też środowiskiem rodzącego się wielkoprzemysłowego proletariatu. Już w 1885 roku pojawiło się jego płótno zatytułowane „Vierzehntag”, zwane też „Wypłatą” lub „Delegacją robotników u dyrektora fabryki” – sugestywna scena ostrej rozmowy robotników fabrycznych z ich pryncypałem.
Pod wpływem rewolucyjnych wydarzeń 1905 roku Lentz stworzył „Robotnika” i „Agitatora wiecowego” (oba obrazy z 1905 roku), a parę lat później (1908-1910) namalował słynny „Strajk” – zbiorowy portret trzech strajkujących anonimowych proletariuszy. Ten „Strajk” Lentza – to pewnie najbardziej wyrazisty oddźwięk rewolucji 1905 roku w polskiej sztuce, skądinąd jeden z nielicznych, gdy np. w naszej literaturze pięknej świadectw tego zrywu jest aż nadto, i to zarówno wybitnych – jak poruszające „Róża” i „Nagi bruk” Żeromskiego, „Ludzie podziemni” i „Dzieje jednego pocisku” Struga, „Ozimina” Berenta czy też „Córka Tuśki” Zapolskiej, jak i raczej chybionych – jak „Dzieci” Prusa czy „Wiry” Sienkiewicza.
W Polsce Ludowej znajdujący się w zbiorach warszawskiego Muzeum Narodowego „Strajk” w 1968 roku trafił nawet na znaczek pocztowy, a sam Lentz osiem lat później miał w tymże muzeum dużą wystawę monograficzną (urządzano mu zresztą takie w Warszawie i jeszcze za jego życia, i potem w międzywojniu).
*
Właśnie ku ulicy noszącej imię Stanisława Lentza zwraca się swą południową ścianą duży, o charakterystycznym schodkowym profilu blok, w którym mieszkam – jeden z ośmiu składających się na warszawskie Osiedle Wilanów II, projektowane przez Jolantę Lipińską i budowane w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, prezentujące się równie efektownie z otaczających je ulic, co z lotu ptaka (dobrze je widać ze startujących lub lądujących na Okęciu samolotów). Fasada zaś tego bloku zwrócona jest ku ulicy Jabłonowskiego.
Ale nie jest to ulica upamiętniająca osobę o tym nazwisku, którą Lentz malował aż dwukrotnie i której powstały w 1900 roku drugi w kolejności wizerunek uchodzi za bodaj najwybitniejsze dzieło portretowe jego twórcy; znany historyk Aleksander Jabłonowski (1829-1913), badacz dziejów południowo-wschodnich kresów dawnej Rzeczypospolitej, swej ulicy w Warszawie nie posiada.
Wszelako kto w rzeczy samej patronuje tej niedługiej wilanowskiej uliczce, o której teraz piszę i na którą codziennie z okien mego mieszkania spoglądam, zorientować się wcale nie jest łatwo. Bo oto u obu jej krańców widnieje informacja, że tym patronem jest Stanisław Jan Jabłonowski – a więc urodzony w roku 1634 i zmarły w roku 1702 utalentowany wódz, bliski współpracownik przyszłego króla Jana III Sobieskiego, za jego panowania hetman polny i hetman wielki koronny, pod Wiedniem dowódca prawego skrzydła wojsk polskich, potem wsławiony podczas odwrotu z Bukowiny oraz obrony Okopów Św. Trójcy przed Tatarami. Jednak w innych miejscach naszej uliczki znajdują się tablice z nazwiskiem nie Stanisława Jana, lecz Jana Stanisława Jabłonowskiego – a więc syna tego pierwszego, za Stanisława Leszczyńskiego kanclerza wielkiego koronnego, do tego pisarza politycznego i pamiętnikarza (1669-1731).
Ale jakby tego było mało, w jeszcze innym fragmencie uliczki pojawia się informacja, że nosi ona imię Jana Jabłonowskiego – i tu już całkiem nie wiadomo, o kogo idzie, bo chyba nie o Jana Kajetana (1699-1764), wnuka Stanisława Jana i syna Jana Stanisława, też czynnego w polityce i na niwie pisarskiej, lecz warchoła i grafomana i na tego rodzaju upamiętnienie stanowczo niezasługującego.
Szanowny Panie Burmistrzu Dzielnicy Wilanów Ludwiku Rakowski! W dzielnicy pod tak wieloma względami w Warszawie przodującej (średnia długość życia, aktywność wyborcza) porządek powinien panować w każdej dziedzinie. Proszę o stosowne działania!
*
Od wschodu mój blok zwraca się ku ulicy Królowej Marysieńki; jej nazwa w oczywisty sposób zachęca do odwiedzenia nieodległego (kwadrans spaceru) wspaniałego wilanowskiego pałacu Sobieskich, co też z upodobaniem od lat zwykłem regularnie czynić, w szczególności przez długie minuty kontemplując urokliwą fasadę budowli od strony pałacowego dziedzińca.
Wstęp na ten imponujący, rozległy dziedziniec był zawsze bezpłatny – i oto teraz od paru tygodni przy jego wejściowej bramie żąda się od spacerowiczów wykupienia biletu.
O co chodzi? Czy może o kłopoty finansowe pałacowego kompleksu, o których niedawno publicznie informował – skądinąd dobrze mi znany i bardzo przeze mnie ceniony – dyrektor placówki Paweł Jaskanis?
Jeśli tak, niechże tymi kłopotami skutecznie się zajmie odpowiedzialne za pałac Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, pozyskując dlań odpowiednie środki choćby poprzez rezygnację z finansowania rozlicznych firmowanych przez siebie bzdur (których katalog jest tak obszerny, ze wymagałby nie gazety, lecz książki).
A może to ministerstwo planuje stopniowe ograniczanie, a potem wręcz zamknięcie dostępu do pałacu – czyli następną próbę wprowadzania w życie nowej ministerialnej doktryny o zabytkach, powiadającej, że te niedostępne i nieużytkowane zabytkami być przestają i że można je na przykład za odpowiednią opłatą dla potrzeb jakiegoś filmu spektakularnie wysadzić?
Nie udało się (na razie) w Pilchowicach, może uda się w Wilanowie? Brzmi surrealnie?
Nie od dziś wszyscy wiemy, że po PiS-ie i PiS-owcach można się spodziewać wszystkiego…