Okres kampanii wyborczej wszędzie I zawsze sprzyja publicznemu fantazjowaniu, deklarowaniu obietnic bez pokrycia albo bez sensu, wzajemnym oskarżaniu o zdradę ideałów i okłamywaniu potencjalnych wyborców tylko po to, aby uzyskać ich poparcie w głosowaniu.
Można przy tym zachować umiar, albo „pójść na całość” licząc na to, że – jak powiedział klasyk propagandy – „ciemny lud to kupi”.
Jesteśmy najlepsi
Nie zacząłbym pisać tego tekstu, gdybym kilkanaście godzin temu nie usłyszał fragmentu wypowiedzi Najważniejszego Szeregowego Posła. Na tle oskarżeń o zapaść w służbie zdrowia był łaskaw poinformować Suwerena, że w Polsce mamy najlepszą publiczną opiekę zdrowotną w Europie.
Pan Poseł był łaskaw tą wypowiedzią przekroczyć czerwoną granicę absurdu. Nie znam wprawdzie wiarygodnych badań stopnia zadowolenia społeczeństwa z opieki zdrowotnej, bo każde takie badanie może być tylko porównywaniem subiektywnych opinii. Chyba, że przyjmiemy wskaźnik wskaźniki ilustrujące stopień wyleczenia chorych na określone dolegliwości – np. na raka. A wszyscy wiedzą, że w tym nie wypadamy najlepiej.
Z subiektywnych opinii moich ciągle podróżujących przyjaciół i znajomych mogę wyciągnąć zupełnie inny wniosek. Za najlepszą w Europie uważana jest opieka zdrowotna w Czechach, następnie w Szwajcarii, krajach Beneluxu i Niemczech – nie wspominając o Islandii. Gorzej oceniana jest ta opieka w Anglii, Włoszech i Francji, jeszcze gorzej – Hiszpanii. Potem – o zgrozo – lokuje się Białoruś – i dopiero na kolejnych miejscach Węgry, Rosja, Polska, Bułgaria i Rumunia. Jeszcze dalej – Ukraina.
Nie będę kruszył kopii o słuszność tych opinii, bo – jak wspomniałem – są one subiektywne. Ale bracia Czesi – co dla niektórych może brzmieć jak złośliwość – są bardziej odważni. Przełamali wewnętrzne opory i już dość dawno wprowadzili symboliczną odpłatność za każdą wizytę u lekarza w publicznej służbie zdrowia i za każdy dzień pobytu w szpitalu. Pisałem o tym nieco szerzej w Trybunie z dnia 02.07.2019r. To było – oczywiście – początkowo źle odbierane przez społeczeństwo, ale dzisiaj jest oceniane jako pozytywna normalność. Rozwiązało problem kolejek i dało poważne dodatkowe środki na zwiększenie zarobków pracowników służby zdrowia. Nasze władze – poprzednie i obecne – boją się takiej decyzji, bo, przynajmniej przez pewien czas, musi to zmniejszyć społeczne poparcie.
Ale fantazjowanie przedwyborcze dotyczy nie tylko służby zdrowia. Jeszcze więcej wysiłku wkłada się w obronę prowadzonych od czterech lat z naruszaniem lub pomijaniem konstytucji, działań zmierzających do zmniejszenia niezawisłości władzy sądowniczej. To jest coraz bardziej zabawne, ale nie najgroźniejsze.
Strategie ataku
Najbardziej groźny jest fakt, że partia rządząca tak bardzo nie chce stracić władzy i ulega własnym fantazjom, że tworzy wielokierunkowe strategie ataku i obrony, których nawet częściowa realizacja może mieć opłakane skutki dla kraju i obywateli. Wydaje mi się, że PIS ustalił trzy podstawowe kierunki tych strategii i konsekwentnie je realizuje.
Pierwszy kierunek to nachalna propaganda, której głównym instrumentem jest państwowa telewizja. W jej programach informacyjnych regułą jest przeinaczanie faktów, nieustanne, atakowanie polityków opozycyjnych, przeprowadzanie wywiadów z osobami, które nie tylko popierają ekipę rządzącą, ale z niemal bezmyślnym spojrzeniem powtarzają slogany wymyślone przez sztab, a zwłaszcza Najważniejszego Szeregowego Posła. Do 40 proc. obywateli nie docierają inne kanały telewizyjne. Wobec naturalnej przewagi mediów elektronicznych i mimo znacznie wyższego poziomu wykształcenia społeczeństwa, czytelnictwo prasy informacyjnej jest (podobno) prawie o połowę mniejsze niż przed II wojną i o ok. 30 proc. mniejsze niż w czasach PRL. Nic więc dziwnego, że wielu ludzi wierzy bez zastrzeżeń w to, co widzi i słyszy w państwowej telewizji.
Drugi kierunek, to kuszenie obywateli nowymi obietnicami finansowego wspomagania przez państwo. 500+ to już historia, która jednak nadal jest fundamentem opinii o „dobrym rządzie i jeszcze lepszej partii”, które wreszcie coś konkretnego nam dają. Ale dochodzą obietnice stałych 13 emerytur, utrzymania niższego wieku przechodzenia na emeryturę, zwolnień podatkowych, wspierania młodych przedsiębiorców. Niemal każdego dnia coś nowego. Ostatnio nawet wojsko doczekało się obietnicy podniesienia żołdu. Poza tym podnosi się patriotyczne nastawienie pewnej części suwerena przez wydawanie ogromnych pieniędzy na zakupy nowoczesnego uzbrojenia – zresztą głównie z jednego kierunku.
Nie wiem, czy ktoś to wszystko uczciwie liczy. Możliwe, że przy założeniu utrzymywania się wysokiej koniunktury w światowej i europejskiej gospodarce, uda się rządzącej partii większość tych obietnic częściowo realizować. Ale to założenie może być błędne. Nawet głęboko błędne, bo sygnały oziębienia koniunktury już są. Wtedy poczujemy się jak milioner, który ma ogromne zobowiązania, a nagle zaczęły mu się zmniejszać dochody. Jeśli nagle upada najstarsze na świecie biuro podróży Thomas Cook – to wszystko jest możliwe. Także finansowy upadek kolejnego państwa.
Chwalmy się
W końcu trzeci nurt ataku to namolne chwalenie się prawdziwymi i fikcyjnymi osiągnięciami, pokazywanie perspektyw nowych wspaniałych inwestycji materializujących marzenia Polaków i porównywanie tych perspektyw na tle „pozostawionej w ruinie polskiej gospodarki przez osiem lat rządów poprzedniej ekipy”.
W moim środowisku za najbardziej zabawne uchodzą próby przekonywania, że dokonano istotnej poprawy funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości, że zrujnowanie pozycji Trybunału Konstytucyjnego, ciągle prowadzone manewry wokół Sądu Najwyższego, niewykonywanie wyroku NSA dotyczącego opublikowania list poparcia członków nowej Krajowej Rady Sądownictwa, etatowo realizowany hejt w MS – to tylko drobne koszty realizacji wielkiego celu. A ten cel, to odsunięcie sędziów skazujących patriotów w zamierzchłych czasach wczesnego PRLu i takich, co kradną wiertarki albo kiełbasę. Ten ostatni motyw uzasadnienia bezsensownych działań jest tak często używany przez samego „szefa od sprawiedliwości”, że budzi uśmiech politowania nawet u osób, nieinteresujących się w ogóle polityką.
Suma tych zaczepno–obronnych działań obozu rządzącego jest jednak na tyle skuteczna, że PIS nadal – przynajmniej w badaniach ankietowych preferencji wyborczych – utrzymuje najwyższą pozycję, Nie mam wątpliwości, że decyduje o tym ta część suwerena, która nie zna lub nie rozumie zagrożeń ekonomicznych, społecznych i intelektualnych wynikających ze sposobu sprawowania władzy przez PIS, a także związanych z tym zagrożeń pozycji kraju w Europie i na świecie. To jest ta część naszej populacji, która interesuje się tylko własna sytuacją materialną i jest zadowolona z pieniędzy, które dodatkowo dostaje. Łatwiej od ostrzeżeń, docierają do niej fantazje dotyczące radosnej przyszłości, wielkich inwestycji, nowych technologii i produkcji supernowoczesnych wyrobów, które będą tanie i które będą mogli kupić nawet z tych z dodatkowych pieniędzy, które nadal będą dostawać.
Władza absolutna
Zadziwiające, że mało kto zadaje sobie pytanie, dlaczego PIS tak bezwzględnie dąży do uzyskania czegoś, co można porównywać ze średniowieczną „władzą absolutną” w niektórych krajach?. Czy jego działacze prowadzeni przez Najważniejszego Posła robią to świadomie, czy podpowiada im to instynkt ochrony własnych, rozbudowanych już interesów?
Jestem łagodny w ocenie tego zjawiska. Przypadłość dążenia do władzy absolutnej obejmuje wielu ludzi, także na niższych szczeblach i w mikroskali Znałem i znam wielu prezesów i dyrektorów dużych firm, którzy też na to chorują. Są nieustannie zapracowani, opuszczają miejsca pracy późnym wieczorem, są niedospani i nieufni. Wszystko muszą wiedzieć, o wszystkim chcą decydować. Znałem takich prezesów, a także założycieli i rektorów dużych prywatnych uczelni, którzy na odprawach kadry mówili o „delegowaniu uprawnień”. Ale po kilku dniach przychodzili do tych, którym te uprawnienia w określonych sprawach oddali, domagając się podejmowania lub odwoływania konkretnych decyzji.
Mam wrażenie, że w PIS jest wiele osób zarażonych tą chorobą. Jest nieuleczalna – wynika z charakteru i głęboko zakorzenionych upodobań. Aby łagodzić jej objawy często opowiadałem chorym przyjaciołom autentyczną historię zarządzania firmą przez pierwszego Batę – tego od butów. W pierwszym, ogromnym zakładzie produkcyjnym zjawiał się tylko raz w tygodniu – w poniedziałki. W wielkiej sali konferencyjnej zbierano wszystkich dyrektorów i kierowników działów. Nie było krzeseł – wszyscy stali. Był tylko jeden fotel dla Baty. Każdy uczestnik mógł prosić o opinię lub decyzję szefa w określonej sprawie. Miał na to trzy minuty. Odpowiedź dostawał natychmiast. Sekretarz szefa notował tylko skrót pytania i odpowiedzi, zastępując nieistniejące jeszcze komputery. Odprawa nigdy nie trwała dłużej, niż dwie godziny. Bata dziękował i odjeżdżał do swego wybudowanego w pobliżu domu.
Państwem tak się kierować nie da, chociaż dostrzegam takie tendencje. Tylko nie należy wtedy mówić o dążeniu do demokracji i „wolności”. Bo to już nie jest nawet fantazjowanie, tylko zwykłe oszustwo.