Niepotrzebne są nam nie tylko australijskie fregaty.
Cały polski polityczno-medialny mainstream pasjonuje się niedoszłym zakupem australijskiego pływającego demobilu. Jednak nikt nie zadał sobie prostego pytania: czy faktycznie potrzebne są nam okręty wojenne? Trzeba by doprawdy niezwykle bujnej – a właściwie chorej – wyobraźni aby widzieć bitwy morskie na Bałtyku w XXI wieku. Z kim miałaby się naparzać polska wojenna flota morska? Z Niemcami już nie, wszak to nasz natowski sojusznik. A może z ruskimi, gdyby następcą Putina został jakiś nacjonalistyczny oszołom? A może z niezbyt biegłymi w geografii islamskimi terrorystami, którzy przedarli się przez cieśninę Skagerrak, aby ostrzeliwać polskie wybrzeże myśląc, że Poland to Holland?
Gdyby jednak ziścił się któryś z wyżej wymienionych scenariuszy, to trzeba wiedzieć, że są lepsze niż bitwy morskie sposoby unieszkodliwienia wrażych okrętów. Można do nich np. strzelać z armat. Wiem coś o tym, bo sam strzelałem na poligonie do celów pływających. Skuteczniejszym sposobem byłoby bombardowanie z powietrza. Ciach trach i po ptokach.
W obecnych czasach marynarka wojenna nie służy do tego, aby okręty pukały do siebie nawzajem z armatek ustawionych na pokładzie. Obecnie okręty wojenne to przede wszystkim lotniskowce. Wykorzystywane są jako mobilne bazy dla wojsk lądowych i powietrznych, pełniąc również funkcje zwiadowcze. Dlatego nie pływają po Bałtyku, jako że efektem takiego pływania byłoby jedynie wystraszanie tej niewielkiej ilości ryb, które jeszcze się ostały w tym zasyfionym morzu. Wojenne lotniskowce znajdują się na wielkich akwenach wodnych, z reguł w pobliżu miejsc, gdzie już się toczą lub mogą się toczyć konflikty zbrojne. Najbardziej wyrazistym przykładem jest Morze Śródziemne w bezpośredniej bliskości Syrii, gdzie pływają sobie amerykańskie i rosyjskie lotniskowce, nie wchodząc sobie w paradę. Nie po to tam je bowiem wysłano aby się wzajemnie ostrzeliwały.
Polska trzymając się – i słusznie – z dala od konfliktu syryjskiego swoich okrętów w ten rejon wysyłać nie musi nawet gdyby je kupiła w Australii. Skoro nasz kraj jest członkiem NATO, które w założeniu jest paktem obronnym, to i uzbrojenie polskiej armii powinno mieć obronny, a nie ofensywny charakter. Dlatego też nie są nam potrzebne okręty wojenne – ani australijskie fregaty ani amerykańskie krążowniki. Jedyne zadanie obronne polskiej armii na wodach Bałtyku to ochrona wybrzeża np. przed uciekającym ze Szwecji uchodźcami. Do tego celu wystarczyłyby łodzie patrolowe. Straż przybrzeżna Belize ma takich łodzi 37 i rozwijają one prędkość do 100 km na godzinę. Strzegą one morskiej granicy o długości 386 km. Przypada w przybliżeniu 1 łódź na 10 km. Polskie wybrzeże jest o 54 km dłuższe, zatem do ochrony liczącej 440 km granicy wystarczyłoby 45 takich łódek, a może 50, gdyby któraś poszła do remontu, a załogi kilku innych byłyby akurat na urlopie.
Przy okazji tych morskich rozważań przypomina się stary dowcip, który ostatnio nabrał walorów aktualności. Podczas szczytu Unii Europejskiej do delegacji polskiej podeszli przedstawiciele Czech i poprosili naszych aby pomogli im w budowaniu marynarki wojennej. „Jak to? – zdziwili się Polacy – przecież nie ma macie morza”. „No tak – odpowiedzieli Czesi – ale wy macie Ministerstwo Sprawiedliwości”.
Poddając w wątpliwość sens istnienia polskiej marynarki wojennej bynajmniej nie nawołuję do osłabienia obronności RP. Staram się jedynie przeciwstawić nonsensy racjonalnemu rozumowaniu.