29 marca 2024

loader

Lewica – monologi – kościół

Pod pojęciem kościół politycy-amatorzy i niektórzy komentatorzy upychają trzy rozmaite instytucje społeczne: religię, wiernych i zawodowy aparat instytucji religijnej.

 

Pytanie

Są rozmaite błędy polityczne. Jednym z większych to błąd chciejstwa, kiedy porzucamy marksowską zasadę, że „praktyką jest królową prawdy”. Najczęściej falsyfikujemy rzeczywistość wedle tego jak chcielibyśmy, aby było, a nie wedle tego jak jest. Z tego rodzi się doktrynerstwo. Mam wrażenie, że w polskiej polityce popełniliśmy wiele takich błędów, także lewica. Wiele rzeczy nie przetrawiliśmy, nie dopowiedzieli do końca. Dotyczy to także stanowiska lewicy wobec religii, kościoła, jego aparatu. Teraz to się mści. Zakłamaniem rzeczywistości, brakiem rozumnej dyskusji, Operowaniem epitetami zamiast diagnozami. Kłamstwem zamiast prawdą, bo ona zmusza do myślenia. Kłamstwo przyjmuje się na wiarę.
Mamy tego świeży przykład. W Gazecie Wyborczej pani Natalia Waloch przeprowadza wywiad z panem drem hab. Janem Sową, liderem grupy młodych polskich socjologów, sądząc po poglądach, lewicowcem z krwi i kości. Najpierw pytanie: „ Jesteśmy krajem, w którym to lewica podpisała konkordat i odpuściła liberalizację prawa aborcyjnego w zamian za poparcie Kościoła dla wejścia do Unii”. Dwie tezy w pytaniu, obydwie kłamliwe. Douczmy zatem Panią Waloch, jak było. Nie tylko zresztą Ją. Także paru innych pryncypialnych lewicowców, którzy są z prawdą historyczną na bakier.
Konkordat podpisali 28 lipca 1993 roku Minister Spraw Zagranicznych RP Krzysztof Skubiszewski oraz Nuncjusz apostolski w RP abp Józef Kowalczyk. Z tego co wiem żaden nie był przedstawicielem lewicy, podobnie, jak i lewica nie wchodziła w skład ówczesnego rządu Rzeczypospolitej Polskiej kierowanego przez Hannę Suchocką. A więc literalnie trzymając się pytania – kłamstwo.
Aby konkordat mógł wejść w życie Sejm musiał przyjąć stosowną ustawę upoważniającą Prezydenta RP do jej podpisania. Jej projekt wniosła do Sejmu Rada Ministrów stworzona przez koalicję Akcji Wyborczej Solidarność i Unię Wolności jesienią 1997 roku. Głosowano nad nim 8 stycznia 1998 roku. Za była większość – wszyscy posłowie AWS, PSL, ROP i niezrzeszeni. W tym jeden poseł SLD – już nieżyjący, niestety. Przeciw reszta posłów SLD (154) i 6 posłów Unii Wolności. Ustawa przeszła 273 głosami. Kilka dni później – bez poprawek – przyjął ją Senat RP, głosami senatorów AWS, UW i PSL, przy sprzeciwie senatorów lewicy. To gdzie tu lewica poparła konkordat, a co dopiero go podpisała – jak twierdzi Pani redaktor?
Owszem, 23 lutego 1998 roku ustawę podpisał Prezydent RP Aleksander Kwaśniewski. Miał dwa wyjścia. Pierwsze mógł ją zawetować – do dziś nie widzę poważnego, ustrojowego powodu, dla którego miałby to zrobić. Nie mógł przecież przewidzieć jak konkordat będzie wykonywany, a jego zapisy nawet Paweł Borecki – niekwestionowany znawca stosunków państwo-kościół, lewicowo zorientowany – uznał za poprawne, gwarantujące rozdział kościoła od państwa. Drugie wyjście – mógł odesłać ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Skład polityczny tego Trybunału od początków 1998 roku był jeszcze bardziej jednoznaczny niż wcześniej (na 15 członków Trybunału 4 rekomendowało SLD). I co do jego zachowania w tej sprawie nikt nie miał wątpliwości, Prezydent i tak musiałby podpisać ustawę (zob. art. 122 Konstytucji).
Tego despektu Kwaśniewski wolał uniknąć. Ponadto Prezydent prowadził politykę niewywoływania nowych podziałów społecznych i chciał być jej wierny. To też argument, który wówczas miał znaczenie, choć dzisiaj mlodzież może go nie rozumieć.
Ta sama uwaga dotyczy nowelizacji ustawy o aborcji (przepraszam za ten skrót), o którą kłamliwie pyta Pani Redaktor. Otóż stosowną liberalizację Sejm uchwalił w 1996 roku, ale rok później Trybunał Konstytucyjny pod przewodem Pana prof. Andrzeja Zolla ją zakwestionował. Było to stanowisko ostateczne. Po roku 2001 było jasne, że uchwalenie nowelizacji dopuszczającej przerywanie ciąży z powodów społecznych było niemożliwe. Klub Parlamentarny SLD-UP miał 216 mandatów i nikt spoza niego by tej nowelizacji nie poparł. W sejmie, przy sprzyjającym Prezydencie trzeba mieć 231 mandatów. Lewica nigdy tyle nie miała. Tyle i aż tyle. Czy to jest jakoś bardzo skomplikowane?

 

Odpowiedź

Co na to uczony rozmówca? Dostrzega błąd Redaktorki, bowiem odpowiada: „Nie była to żadna lewica, ale mniejsza o to”. Szkoda, że nie mówi kto to był, ale trudno. Natomiast nawiązuje do drugiej części pytania i diagnozuje: „Gorsze wydaje mi się, że zadecydował o tym lękowy fantazmat. Kościół nie wyszedł i nie powiedział: „Jeśli nie będzie zakazu aborcji z powodów socjalnych, to walimy w Unię Europejską”. Tu przerwę, bo brzuch zabolał mnie ze śmiechu. Otóż, pragnę wyjaśnić Panu Profesorowi kilka rzeczy. Otóż uczony, inaczej niż polityk, dba o precyzję swoich wypowiedzi. Czym innym są powody socjalne aborcji, czym innym społeczne. Gdyby Pan wczytał się w literaturę w tej sprawie, to rzecz całą by dostrzegł. W liberalizacji ustawy nie chodzi o biedę (powody socjalne), ale o całkiem szeroki zestaw powodów, dla których aborcja byłaby możliwa. W tej sprawie stanowisko lewicy było, jest i będzie jasne.
Druga uwaga dotyczy podejrzenia sformułowanego przez Jana Sowę, że Episkopat nie umie liczyć. Zapewniam Pana, że umie i doskonale wiedział, co wtedy w Sejmie jest możliwe, a co nie. A liczby były takie, jakie przytoczyłem dwa akapity powyżej. Oczywiście mogliśmy bohatersko zgłosić kolejny projekt ustawy (niektórzy posłowie nawet chcieli to zrobić), ale staliśmy wówczas na stanowisku, że partia ma skutecznie rządzić, a nie hałaśliwie demonstrować.
Trzecia uwaga jest innej natury. To ocena postawy ówczesnego Episkopatu. Tak, część biskupów obdarzałem szacunkiem. Nie miałem wątpliwości, że Prymas Glemp i jego najbliżsi współpracownicy zachowali się przyzwoicie i przy „okrągłym stole” i po nim. Tego nie wolno nam było zapomnieć. Niektórych z nich znałem długo, niektórych dobrze. Obok plenarnych posiedzeń Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu i Komisji ds. Konkordatu miałem z nimi liczne spotkania. Nadzorowałem wszak politykę wyznaniową, odpowiadałem za ostatnią wizytę Jana Pawła II w Polsce. Miałem także liczne rozmowy nieformalne. Nigdy, żaden z moich rozmówców nie wiązał poparcia dla akcesji do UE z jakimiś świadczeniami państwa na rzecz kościoła. Co by nie powiedzieć o Glempie, Macharskim, Życińskim, Gocłowskim, Głodziu, Orszuliku, Nossolu, Kowalczyku, Pieronku, Nyczu czy Liberze – to byli ludzie, którym zależało na Polsce. Choć niektórzy z nich zapisali się potem do partii Rydzyka, niektórzy brzydko się zestarzeli, ale taki pomysł, aby z rządem handlować czymkolwiek za poparcie akcesji nie przyszedł im do głowy. Spora część tamtejszych biskupów objawia dziś cechy najgorszej czarnej magnaterii, ale w tej sprawie byli w porządku. Czego nie można powiedzieć – i tu Pan Profesor ma rację – o ich wszystkich podwładnych. Oni bali się Europy, bali się utraty posiadanej władzy. Bo im Europa kojarzyła się z zasobnością materialną i kulturową – a to jest wróg każdej religii. Ale to już inna bajka.

 

Sedno bajki

Problem tkwi w nieporozumieniu językowym. Pod pojęciem kościół politycy-amatorzy i niektórzy komentatorzy upychają trzy rozmaite instytucje społeczne: religię, wiernych i zawodowy aparat instytucji religijnej. Tymczasem każdą z nich należy rozpatrywać oddzielnie. Powinien to widzieć badacz, powinien także polityk-zawodowiec. Spróbuję wyłożyć – w potężnym skrócie – własny pogląd na każdą z tych kwestii.
Istotę religii najlepiej wyraził Karol Marks w słynnym sformułowaniu, że „religia to opium dla ludu”. Przypomnijmy zatem, że w połowie XIX wieku opium było najpopularniejszym środkiem przeciwbólowym, niedostępnym jednak szerokim masom społecznym. Im ból istnienia i ból zęba musiała łagodzić opowieść o równości i sprawiedliwości społecznej spisana przez ewangelistów.
Słusznie zatem Marks, a właściwie bardziej Engels, zakładali, że polityka przebudowy stosunków społecznych na bardziej sprawiedliwe, prowadzenie przez państwo polityki równości społecznej – przyniesie obumieranie religii. Politycznie rzecz biorąc, ujmowali to jako likwidację hierarchicznego społeczeństwa (społeczeństwo bezklasowe), likwidację prywatnej własności środków produkcji (jako źródła najtrwalszych podziałów) i upowszechnienie demokracji (tak, tak!). Ich następcy poszli na skróty i eksperyment się nie udał, ale zwróćcie Państwo uwagę, że Marks i Engels mieli rację. Im bogatsze i równiejsze społeczeństwa, tym bardzie religia traci swoje funkcje polityczne. Społecznych – moim zdaniem – nie straci nigdy, odpowiada ona na jedne z podstawowych potrzeb człowieka: potrzebę przynależności, identyfikacji. Ciągle przy tym żywimy nadzieję, że nasza droga życiowa nie kończy się na cmentarzu, ze po śmierci będziemy nadal obywatelami świata. Ale równości i sprawiedliwości oczekujemy już teraz, nie w tym drugim życiu i dlatego lewica odnosiła i nadal może odnosić sukcesy. Najlepszą metodą ograniczania religii jest zatem lewicowa polityka społeczna, inwestycje w edukację, kulturę, wychowanie, politykę socjalną, a nie dopieprzanie się do któregoś z biskupów. Tym różni się doktryner od polityka.
Ale polityk musi przy tym zostać wybrany. A wśród wyborców są wierzący i niewierzący, wątpiący i agnostycy. Przyrost niewierzących i niepraktykujących w Polsce to lata po 2005 roku. Kiedy wysiłkiem, także SLD, została odbudowana gospodarka, coraz lepiej zaczęły być realizowane funkcje dystrybucyjne państwa, a akcesja do UE zaczęła przynosić efekty. Te przemiany będą następować, bo kierownictwo i aparat kościoła na jego wszystkich poziomach nie radzi sobie z rzeczywistością. Ale czy to oznacza, że dla mnie – polityka lewicy – wierzący nie mogą być celem polityki? Czy ja mogę tak dzielić ludzi, czy powinienem z ludzi wierzących czynić wrogów moich zamysłów politycznych? Tak się składa, że odsetek wierzących jest wprost proporcjonalny do poziomu i jakości życia w poszczególnych środowiskach – dostępu do bogactwa, edukacji, kultury, możliwości awansu w strukturze społecznej. Awans społeczny tych ludzi jest sednem lewicowej polityki, obojętnie czy są wierzący czy nie, i na kogo głosują. Polityki, która ich upodmiotowi, pokaże, że to od nich (a nie od Pana Boga) zależy ich los, a państwo – jak trzeba będzie – pomoże. To diabelski dylemat polityczny lewicy, ale stanowisko w tej kwestii należy zająć i go bronić.
Wreszcie jest kwestia aparatu kościoła, jego etatowych pracowników, zorganizowanych hierarchicznie, gdzie budowana przez wieki lojalność jest osadzona wobec przełożonego, a nie wobec wiernych, ich potrzeb i interesów. To na tym polega istota antyklerykalizmu, a jego poziom zależy od Episkopatu. Więcej Rydzyka, mniej wyznawców. Tutaj też lewica powinna być jednoznaczna w myśli politycznej, ale mądra w polityce. Znam wielu księży, którzy angażują się w politykę socjalną, są animatorami lokalnego życia społecznego, dla których spowiedź jest rozmową z człowiekiem o jego słabościach, ale i o szansach. Ale znam i takich, dla których stanowisko kościelne jest substytutem stanowiska politycznego, którzy mają ambicje polityczne, ale nie umieją ich zaspokoić w drodze demokratycznych procedur. Być biskupem (dziekanem, proboszczem) to tak jakby być I sekretarzem: mieć władzę nad ludźmi bez procedur i odpowiedzialności, co najwyżej ponosić odpowiedzialność korporacyjną. Z takimi ludźmi politykowi lewicy nigdy nie będzie po drodze.
Takie postawy są szkodliwe dla państwa, jego zasad, procedur, funkcjonowania. Ale jak je zwalczać. Pokazywać ich dwulicowość – ok. Pozbawić kasy – co to znaczy. Zlikwidować etaty kapelanów – są różni, niektórzy potrzebni, inni szkodzą. Moim zdaniem trzeba odpuścić tych, którzy są na utrzymaniu wiernych, ale wprowadzić jasne i rozliczalne zasady zatrudniania w służbie państwa. Kapelan/katecheta powinien być oceniany wedle pragmatyki służbowej, powinien służyć i pracować tak, jak inni i wypowiadać mu się powinno pracę wedle tych samych zasad. Biskupom nic do tego. Księży nie wyprowadzimy z państwa, ale potraktujmy ich jak innego obywatela. Sutanna nie daje przywilejów, daje dodatkowe obowiązki realizowane poza godzinami pracy lub służby.
To się w głowie wielu purpuratów jeszcze nie mieści. Jeszcze. Ale także dlatego, że sporo spośród nas mówiąc o świeckim państwie tak naprawdę myśli o tym, żeby prostymi ruchami zlikwidować konkurencję do panowania nad ludźmi. Ale prawdziwy humanista wie, że nie ma dróg na skróty. I wie, że przepisami prawa nie reguluje się stosunków społecznych. Tu trzeba pracy i cierpliwości. I sojuszników – dobrym jest PiS, bo to klęczenie ławą przyniesie idei świeckiego państwa więcej zysków niż strat. Trzeba tylko umieć czekać. Ale czekanie nie oznacza bierności. Trzeba pracować – z ludźmi, a nie z biskupami.

Krzysztof Janik

Poprzedni

35 procent

Następny

Fregaty

Zostaw komentarz