Kampania samorządowa nabiera tempa, ale tylko w części dotyczy samorządności. Tradycyjnie Platforma PiS biorą się za łby nie przebierając w słowach i środkach. Na dodatek Macierewicz chce znów burzyć w Warszawie Pałac Kultury i Nauki. Można by powiedzieć: wszystko w polskiej normie. Więc o co chodzi?
Danuta Waniek kandyduje do Sejmiku Województwa Mazowieckiego z listy nr 5 (SLD – Lewica Razem) z okręgu nr 3.
Kiedy na ekranie telewizora pojawi się rozmowa posłów PO-PiS, można spokojnie wstać z fotela, pójść do kuchni i zrobić herbatę. Niczego nie stracimy, niewiele się dowiemy, ponieważ padają w tych „rozmowach” wciąż te same zarzuty, odnoszące się do dawnych (przekaz dnia: „odgrzewane kotlety”) i nowych grzechów prawicy. Szczególnie zabawnie robi się wtedy, gdy na ekranie TVN 24 pojawi się poseł Sasin: w ostatnich minutach „dyskusji” polityk PiS zakrzykuje skutecznie argumenty przeciwnika, jesteśmy wówczas świadkami totalnego chaosu. I pomyśleć, że ten karczemny sposób prowadzenia „rozmowy” jest udziałem wybrańców narodu, dorosłych przecież ludzi!
Niespotykany wymiar kłamstw
Nowinkę ostatnich tygodni stanowi natomiast charakter udziału w kampanii wyborczej premiera rządu RP – Mateusza Morawieckiego, który może się tym razem na swej aktywności zdrowo „przejechać” . Po pierwsze, ze względu na niespotykany (nawet w Polsce) wymiar głoszonych kłamstw; po drugie – ze względu na uruchomienie „taśm prawdy”, czyli podstępnych nagrań , w czasie których Morawiecki nie dość, że siedzi wśród polityków PO w charakterze ich zaufanego doradcy (bankstera), to na domiar złego w gronie tej „wrażej” elity ówczesny prezes WBK klnie jak szewc, chociaż na pozór wygląda, jak kulturalny intelektualista. Czyli – na tych nagraniach swymi poglądami i zachowaniem ilustruje inną tożsamość i inną osobowość.
Dziś Mateusz Morawiecki znajduje się w czołówce PiS. Głoszonymi publicznie racjami zaprzecza temu, co opowiadał w gronie polityków PO. Jego kłamstwa powoli stają się niedoścignionym symbolem polskiej polityki , miarą skutecznego robienia ludziom wody z mózgu dla celów politycznych (czytaj: dla utrzymania pozycji i władzy), co w gruncie rzeczy nie dodaje powagi pełnionemu przez niego urzędowi. Dziś Morawiecki, składając nierealne obietnice, buduje sobie wizerunek „obrońcy ciemiężonego ludu”. Czyli – zachowuje się, jak rasowy polityk PiS; jak po maśle przybrał nową tożsamość i nową osobowość. Obserwując go zastanawiam się, czy w sprzyjających dla siebie okolicznościach mógłby z równym przekonaniem służyć jeszcze innej formacji politycznej? Czy jest w stanie wyznaczyć sobie nieprzekraczalne granice politycznej obłudy?
Takich ludzi, jak on, na własny użytek nazywam politycznymi nomadami. W znaczeniu słownikowym „nomadyzm” wyjaśniany jest jako tułanie się, bezdomność, włóczęgostwo – pasuje mi, jak ulał do cywilizowania w Polsce politycznego obyczaju, według którego ambicjonerzy różnej maści, kierujący się własnym interesem, bez skrupułów przenoszą się z miejsca na miejsce. I od razu zapewniają, że w nowym gronie partyjnym czują się świetnie. Rozpracowanie ich szczegółowych motywacji stanowi wdzięczne pole do badań dla psychologów polityki, zwłaszcza, że Morawiecki jest przykładem jednym z wielu. Na lewicy zaskoczyli kiedyś swoimi decyzjami Danuta Hübner i Dariusz Rosati, nie byli zresztą wyjątkami: podobnie zachował się były premier Leszek Miller, kiedy to rozczarowany brakiem miejsca na listach wyborczych SLD postanowił przenieść się w 2005 r. na listy Samoobrony. Podobnie zachował się inny były przewodniczący SLD – Grzegorz Napieralski, wędrując w 2015 r. na senacką listę Platformy (teraz krążą plotki, że stara się o przychylność PSL). Z tego wynika, że nawet czołowi politycy partii, w tym nowych socjaldemokracji, nie wykazali zbyt wielkiego przywiązania do politycznych formacji, które często współtworzyli.
Prymat interesu
Niestety, w byłych krajach socjalistycznych nomadyzm polityczny stał się normą. Ileż nowych partii powstało w Polsce po 1989 r., ileż z nich trwa nadal, a ileż zniknęło. Kształtowany w kapitalizmie od nowa system partyjny anihilował dotychczasowe tradycje i nurty polityczne, motywacje ideowe traciły na znaczeniu, zaczął się liczyć – jak to w kapitalizmie – interes, a deklaracje ideowe zastępował tzw. „pragmatyzm”. W wymiarze indywidualnym celem samym w sobie stawało się urządzenie się jakoś w nowej rzeczywistości politycznej, a często co zdolniejsi działali na rynku politycznym pod hasłem „kto da więcej”. Dodałabym jeszcze – więcej i na dłużej. Z czasem ludzie przestali się tym gorszyć, a niektórzy nawet to akceptują, zwłaszcza, gdy spodziewają się „premii” w zamian za opuszczenie dotychczasowy szeregów partyjnych w postaci objęcia eksponowanego stanowiska w strukturach władzy. Tak było n.p. z posłanką PSL Angeliką Możdżanowską, która opuściła słabnący klub partyjny i wkrótce przeszła do PiS, za co spotkała ją nagroda w postaci stanowiska sekretarza stanu w Ministerstwie Rozwoju.
Niedawno z częścią Inicjatywy Polskiej przeszła do Platformy Barbara Nowacka, znana obrończyni swobód obywatelskich, a w szczególności praw kobiet. W oczach opinii publicznej kojarzona jednoznacznie z lewicą, świadczyły o tym wypowiadane przez nią poglądy i działalność. Kiedy Platforma tryumfalnie informowała opinię publiczną o swej nowej zdobyczy – zrobiło mi się niewymownie smutno…
Wiem, że nie tylko mnie. Kiedy dziennikarze pytali ją o motywacje takiej decyzji (byli zdziwieni, bo oto znana feministka poszła pod kopułę prawicy), sięgnęła przy tym po argument, po którym było mi jeszcze smutniej: stwierdziła bowiem, że nie przystała na współpracę z SLD, ponieważ nie podoba się jej… polityka historyczna tej partii. Przypuszczam, że Barbarze Nowackiej chodziło o nasze niedawne hasło „Nie ma 100-lecia, bez 45-lecia”.
Nie oddawać pola
Pomyślałam wówczas, że tego jednak w debacie publicznej pominąć nie wolno, stąd pozwalam sobie na kilka słów komentarza:
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że w sporze o przeszłość i patriotyzm współczesna lewica zbyt długo oddawała pole ugrupowaniom solidarnościowym. Niestety, kwestia ta nie była również długo podejmowana przez większość lewicowych intelektualistów, którzy – być może spłoszeni poziomem prawicowej agresji – nie mieli w sobie tyle odwagi, aby na przekór wszystkiemu bronić pozytywnego dorobku PRL i nie poddawać się konserwatywnym mitom politycznym oraz narzucanym przez nie wzorcom ocen historycznych. W imię „obalania komunizmu” nowe elity eliminowały z polskiej historii wszelkie wątki, nawet te najbardziej dramatyczne, związane z tradycją lewicową (patrz: walka z caratem Ludwika Waryńskiego i wielu innych patriotów, straconych na Cytadeli, a ostatnio bezceremonialna „dekomunizacja” ulic).W błogosławionym dziele „obalania komunizmu” szła w sukurs prawicy hierarchia kościoła rzymskokatolickiego, co stało się podglebiem dla zgubnego konstruowania sojuszu tronu z ołtarzem. Zresztą, im dalej od PRL, tym więcej było w oficjalnej propagandzie tego „komunizmu”. Kilka lat temu, na łamach krakowskiego lewicowego „Zdania” Marek Zagajewski zauważył, że w Polsce „komunizm zaczął się w 1989 roku, wraz z ogłoszeniem jego upadku”, ponieważ wtedy dopiero powiedziano Polkom i Polakom, że przed wyborami z 4 czerwca żyli w ustroju „komunistycznym”. Do tej daty „ciemny lud” myślał, że to był „realny socjalizm”.
Co ciekawe, do debat na ten temat nie dopuszczano w zasadzie głosu beneficjentów Polski Ludowej, czyli upośledzonych warstw społecznych w poprzednich okresach historycznych. Mam w szczególności na myśli te grupy społeczne i środowiska, które skorzystały na przeprowadzeniu reformy rolnej, uprzemysłowieniu kraju, nowym podejściu do publicznej, świeckiej oświaty, która bez wątpienia dała nowe szanse dzieciom robotników i chłopów. I tylko badania sondażowe pokazywały, że mimo upływu lat, w III RP okres ten niezmiennie cieszył się poparciem połowy respondentów. Stąd hasłem „komunizm”, „komunista” (oczywiście używanego w charakterze obelgi) uciszano te części polskiego społeczeństwa, którym przemiany ustrojowe nie przynosiły poprawy osobistej sytuacji, a wręcz przeciwnie – rozczarowanie i biedę. Uciszano ich zarzutami, że boją się wolności, nie potrafią sobie poradzić w ustroju premiującym przedsiębiorczość, ponieważ są bierni, leniwi i roszczeniowi. Czyli są pogrobowcami PRL i nadają się tylko do umieszczenia „w rezerwacie reliktów komunistycznych”, najlepiej w otoczeniu pomników i nazw ulic z byłej epoki. Szkoda, że tak niewiele środowisk lewicowych w porę wyciągnęło z tego wnioski dla siebie.
Wygrana PiS w 2015 r. sprawiła, że choć w oficjalnej propagandzie nadal obowiązują „komuniści i złodzieje”, to hasło to zostało dziś przesterowane głównie pod adres Platformy Obywatelskiej.
Zmierzch zakłamania?
W klimacie ostatnich doświadczeń z praktyką polityczną PiS, skłonność do zakłamywania historii, zwłaszcza tej po październiku 56, powoli wietrzeje. Nawet niektórzy publicyści przeglądają na oczy i zmieniają ton swoich wypowiedzi na temat Polski Ludowej. Niedawno publicysta „Polityki” – Jacek Żakowski – omawiał na łamach tygodnika trzy historyczne kłamstwa, wskazując najpierw na wyidealizowaną I Rzeczpospolitą, a następnie na świetlany obraz międzywojnia. Trzecie wymienione przez niego kłamstwo historyczne dotyczyło obrazu Polski Ludowej, która w obowiązującym przekazie prawicowych elit przedstawiana jest jako kraj naznaczony jedynie latami wojny domowej i stalinowskim terrorem, który przez 40 lat dusił czynny, niepodległościowy opór. A przecież – jak stwierdził Żakowski – „z prostej uczciwości trzeba docenić to, że PRL udźwignął odbudowę nie tylko z podniesienia sporej części kraju z ruin, ale również w sensie odtworzenia straconej na wojnie elity”. W kontekście tym przyznał odważnie, że „jeśli chce się chodzić po ziemi, to trzeba pamiętać, że sukces III RP był możliwy dzięki kapitałom, stworzonym w PRL”.
Pojawia się więc pytanie: czy polityka historyczna SLD, polegająca na przywracaniu pamięci o historycznym dorobku co najmniej dwóch pokoleń Polek i Polaków, jest w naszym gronie motywowana złymi emocjami, czy dążeniem do sprawiedliwej oceny ich wkładu w rozwój narodowy i społeczny? Czy słusznie bronimy dokonań ludzi kultury i nauki polskiej, w tym polskich inżynierów, budujących autorytet polskich uczelni i czołowych instytucji naukowych..? Czy w tym kontekście n.p. Order Budowniczego Polski Ludowej jest powodem do dumy, czy wstydu…?
Elity postsolidarnościowe stworzyły po 1989r źródła nowych, często dotkliwych nierówności społecznych, chociaż nie wszyscy w tym gronie (n.p. Jacek Kuroń, Hanna Świda-Ziemba) popierali ciężką rękę Leszka Balcerowicza. Reformy tego ekonomisty były przecież świadomie wymierzone „w pracowników najemnych, przede wszystkim z wielkich państwowych zakładów pracy, ostoi „Solidarności”. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek upomniał się o nich wcześniej n.p. Jarosław Kaczyński, chociaż wpycha się go dziś na siłę w historię robotniczej „Solidarności”. A przecież on nie z podwórka, co pogardliwie swego czasu podkreślał. Warto więc uparcie powtarzać, że niezaprzeczalnym dziełem nowych elit jest zlikwidowanie w Polsce wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, czyli prawdziwych autorów robotniczego buntu, do których-jak trzeba – odwołują się dziś ulubiony przeze mnie solidarnościowiec Karol Guzikiewicz i jego przewodniczący Piotr Duda.
Kłamstwo płaszczyzną porozumienia
Dziś, elita PiS rozgrywa stworzone po 1989 r. nierówności, posługując się nierealnymi obietnicami, demagogią, kalumniami i kłamstwem. To, co w tym wszystkim może zastanawiać i zdumiewać, to akceptacja takiego postępowania przez wyborców PiS, bowiem na naszych oczach kłamstwo polityczne stało się płaszczyzną porozumienia elit PiS z wyborcami tej partii.
Kłamstwo polityczne jest stare jak historia ludzkości, nie łatwo z nim walczyć i zapobiegać. Zastanawiali się nad nim już Sokrates i Platon, a do wydarzeń nowożytnych nie będę się odwoływać, bo jest ich tak dużo, że na ich opis zabrakłoby całego wydania „Trybuny”.
W 1987 r. nad tym, czym jest kłamstwo polityczne, zastanawiał się ksiądz Józef Tischner w Stalowej Woli na spotkaniu Duszpasterstwa Ludzi Pracy. I choć odnosił swą analizę do PRL-owskiej rzeczywistości, po latach okazało się, że jego wywody nabrały charakteru uniwersalnego, że dzisiejsze okoliczności stosowania kłamstwa politycznego pasują, jak ulał do tischnerowskich analiz sprzed 30 laty. Uczony ksiądz przypomniał oczywistą prawdę, że kłamstwo polityczne „wynika z potrzeby władzy i służy interesom władzy”. I dalej wywodził: „Przy jego pomocy władza pragnie potwierdzić siebie, czyli poszerzyć swoje panowanie, umocnić się, usprawiedliwić we własnych i cudzych oczach”.
W kontekście tym jednakże poczynił ciekawe spostrzeżenie: „Władza jest nie tylko źródłem tego kłamstwa, ale i jego rozgrzeszeniem”. Rozwinął tę myśl, wskazując na zabójczy udział „poddanych w kłamstwie”. I dalej pisał: „W przypadkach kłamstwa politycznego najbardziej zastanawiające nie jest bowiem to, że ten i ów polityk je formułuje i do wierzenia podaje , ale to, że ono samo wykazuje zdumiewającą żywotność i pleni się, jak chwasty, rozsiewane równie dobrze przez władców, jak i poddanych”.
Z danych statystycznych wynika, że elektorat PiS to ludzie starsi i słabo wykształceni, najczęściej o postawach autorytarnych, łatwo ulegający spiskowej teorii dziejów i innym uproszczonym wyjaśnieniom spraw z natury rzeczy złożonych. Z tego wynikałoby, że politycy PiS znaleźli jednakże trafną drogę do emocji swych zwolenników, czyli zrozumieli „duszę tłumu”, odwołując się nie do rozsądku, lecz głównie do jego uczuć i emocji (kłania się Gustave Le Bon).
Kłamstwo bezkarne
Z doświadczenia wiadomo, że uporać się skutecznie z kłamstwem politycznym łatwo nie jest. W czasie kampanii zapobiegają temu sądy. Przed rokiem w gronie prawników i naukowców próbowano wypracować przepis do Kodeksu karnego penalizujący kłamstwo polityczne. Propozycja brzmiała następująco:
„Kto będąc funkcjonariuszem publicznym /../ świadomie przekazuje nieprawdziwe informacje wprowadzając opinię publiczną w błąd, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”.
Dalej proponowana regulacja odnosiła się do osób, pełniących funkcje w organach partii politycznych, stowarzyszeniach, fundacjach i innych podmiotach, prowadzących działalność polityczną. Udowodnione przestępstwo połączono z obligatoryjnych zakazem pełnienia funkcji publicznych. Dyskusja na ten temat odbyła się w redakcji tygodnika „Polityka”, ale później sprawa ucichła. A kłamstwo polityczne szaleje i zdobywa nowe przyczółki.
Ważne jest jednak pytanie, czy stosowanie przez rządzących kłamstwa w praktyce politycznej stanowi jednocześnie drogę bezpieczną dla ogólnych interesów społeczeństwa i państwa? Czy odnosi się ono również do kwestii strategicznych? Zauważmy, że w dzisiejszych uwarunkowaniach wewnętrznych i zewnętrznych politycy PiS, oszukując własnych obywateli, przekazują z rozmysłem błędne informacje otoczeniu sojuszniczemu Polski. Myślę, że kłamstwo polityczne, jeżeli jest stosowane przez długi czas (a u nas ta metoda obowiązuje już co najmniej trzy lata), stanowi bardzo niebezpieczną politykę dla interesów naszego kraju, na potwierdzenie tej tezy przykładów i obaw nie brakuje.
Błędy nie uczą
Można w tym miejscu przypomnieć o najbardziej tragicznym w skutkach kłamstwie politycznym dla społeczeństwa i państwa polskiego, jakim była sanacyjna propaganda przed wybuchem wojny z 1939 r. Jego skutki tkwią w nas do dziś, ponieważ świadomi jesteśmy nieodżałowanej krwawej ofiary milionów Polek i Polaków, porzuconych na łaskę wojennego losu przez ówczesne „elity”. Wspominano o tym kilka tygodni temu na łamach prasy lewicowej, przy okazji obchodów kolejnej rocznicy wybuchu II wojny światowej. Rozgłaszano wówczas hasła o sile gospodarczej i militarnej RP w rodzaju: „Nie oddamy nawet guzika”. Zapewniano również, że jesteśmy „Silni, zwarci i gotowi”. Dziś dokładnie wiemy, że klęska wrześniowa Polski wynikała nie tylko z przyczyn obiektywnych (polityka Zachodu, plany Hitlera), ale z propagandowego, mentalnego hamowania odruchów obronnych i organizacyjnych narodu w obliczu zbliżającej się agresji. Na okładce lewicowego „Przeglądu” z początku września 2018 r. widzimy zdjęcie „ludzi honoru” – Rydza Śmigłego, Ignacego Mościckiego i Józefa Becka, opatrzone niezwykle trafnym tytułem „Oszukali Polaków i… uciekli”. Dołączyłabym do nich jeszcze prymasa Augusta Hlonda, on też uciekał przez te Zaleszczyki…Wrócił dopiero po wojnie.
W związku z planami Macierewicza na marginesie oświadczam: mi się Pałac Kultury niezmiennie podoba. Kiedy wracając do Warszawy dostrzegam majaczącą z dala sylwetkę Pałacu – wiem, że dom blisko. I niejaki Macierewicz mi tego nie odbierze.
I na koniec: kandyduję do sejmiku, liczę , że ta informacja dotrze do czytelników „Trybuny” z prawobrzeżnej Warszawy, gdzie mieszkam. Gdzieniegdzie wiszę z Andrzejem Rozenkiem na bilboardach, a czasem z autobusową reklamą wyborczą jadę z Darkiem Klimaszewskim, skąd się do Państwa uśmiecham. Będę także wrzucać ulotki do skrzynek.
Proszę – przeczytajcie i jeśli uznacie, że warto – zagłosujcie.