30 listopada 2024

loader

Krajobraz po tarczy

Rząd pomaga największym ofiarom zarazy. Bankierom i działaczom PiS.

Dla ludzi mających pojęcie o ekonomii, opowieści Morawieckiego, Dudy i ministrów o tarczy antykryzysowej za 212 mld zł, oprócz kaszlu wywołanego śmiechem, przywodzą wspomnienie kwoty 2 bilionów złotych.
Tyle państwo PiS miało wydać na inwestycje do roku 2020, w ramach Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju, zwanej również planem Morawieckiego. Te 2 biliony miały sprawić, że dziś winniśmy być zreidnustializowani, innowacyjni, popieprzać szybkimi pociągami, mieć milion samochodów elektrycznych i zarobki na poziomie średniej unijnej. No i państwo mieliśmy mieć silne, sprawne i błyskawicznie reagujące na bolączki obywateli.
Co mamy widać. Inflację już przed epidemią, na poziomie 5 procent. Niesprawne służby. Lecącą na pysk złotówkę. Powiększającą się – dzięki nietrafionym transferom socjalnym – sferę ubóstwa. Film o Zenku Martyniuku. I rosnące z roku na rok, w tempie szybszym niż PKB, zyski sektora bankowego.
Przez cztery lata, niemal co tydzień, piszę o niedowładzie państwa, nieumiejętności robienia przezeń czegokolwiek poza wypełnianiem przekazów bankowych. No i o panoszeniu się pisowskich analfabetów od gospodarki i zarządzania. Do tego wszystkiego doszedł jeszcze koronawirus..
Wirtualny pieniądz
Oficjalną odpowiedzią państwa PiS na zarazę i szykujący się mega kryzys ekonomiczny, stało się to, co można wyczytać w podręcznikach do historii ekonomii. Tylko głupiej znacznie. Czyli rozruszanie gospodarki, przez de facto dodruk pieniądza – wspomnianych 212 miliardów. Nie jest to jednak nawet ćwierć prawdy o „tarczy antykryzysowej”.
Ciekawe są już same proporcje podzielenia tych środków. 30 miliardów ma iść na „Program Inwestycji Publicznych”. Co rząd przez to rozumie, nikt nie wie. Poza tym, oczywiście, że Morawieckiemu et consortes jeszcze żadna inwestycja nie wypaliła. W związku z tym, tą pozycją nie ma sobie co zawracać głowy, bo jakby jej nie było.
Tak samo jak 7,5 miliardami zł, mającymi pójść w „Ochronę zdrowia”. Kasa ta oczywiście do szpitali pójdzie. I na początku nawet na na walkę z koronawirusem, podwyżki dla lekarzy i pielęgniarek oraz sprzęt. Szpitale będą musiały tę kasę błyskawicznie wydawać na prawo i lewo. Tarcza antykryzysowa nie pozwala tych pieniędzy przeznaczać dla komorników ściągających szpitalne wierzytelności. Ale gdy epidemia się skończy, a jakieś niewydane środki pieniądze zostaną na kontach placówek medycznych, to łapę na nich położą wierzyciele. Dlatego jeśli nawet te 7,5 miliarda trafi z budżetu do szpitali, to przynajmniej jedna trzecia tych środków zostanie wydana w pośpiechu i na rzeczy bezsensowne. Mimo to firmy u których zadłużały się szpitale, i tak liczą że co najmniej 2 miliardy po zarazie placówkom zostanie, i komornicy je wierzycielom przekażą. A ponieważ placówki zadłużały się u firm produkujących sprzęt i lekarstwa, które z kolei zadłużały się w bankach, to najbardziej z takiego stanu rzeczy zadowolone będą te ostatnie. Dostaną część kasy, ale za to z dużymi odsetkami.
Resztki z pańskiego stołu
Na dopłaty do zarobków pracowników, którzy z powodu epidemii roboty nie mają, rząd zarezerwował 30 miliardów.
O tym elemencie tarczy nader chętnie wypowiadała się minister Emilewicz. I im więcej mówiła, tym bardziej było widać, że zamiast konkretnej pomocy ludzie dostaną grosze, obarczone na dodatek wypełnianiem stert papierów, które potem i tak w większości zostaną odesłane przez urzędników z powodu braków formalnych.
Rząd oszacował, że bez środków do życia z powodu obostrzeń koronawirusowych jest teraz 2 – 2,5 mln osób do tej pory pracujących na śmieciówkach i samozatrudnieniu. Kolejne 3 miliony pracują w branżach, którym nie wolno prowadzić działalności i nie mają hajsu, żeby zatrudnionym płacić. W związku z czym towarzystwo to, lada moment spodziewa się wypowiedzeń.
Dla „śmieciówkowców” pani Emilewicz zaproponowała początkowo 2 tys zł brutto, czyli po ok.1,4 tys. zł miesięcznie na rękę. Ale tylko przez 2 miesiące. Dla zagrożonych etatowców też nie była szczodrzejsza. Państwo miało sfinansować 40 proc. ich płacy – drugie 40 proc. miał pokrywać pracodawca.
Dla kogoś, kto dysponował kalkulatorem, to się nie trzymało kupy. Gdyby bowiem wszyscy śmieciówkowcy poszli po zasiłek, to budżet byłby uboższy o ledwie 3,5 mld zł. Dokładając do tego dotowanie zagrożonych etatowców kwotą góra 4,5 miliarda zł, do deklarowanych przez rząd 30 miliardów było strasznie daleko.
Tyle, że to był punkt wyjścia do operacji propagandowej. Przez tydzień Emilewicz dostawała joby od wszystkich. I w końcu uznała słuszność zarzutów, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom społecznym. Z 2 tys zł brutto zrobiło się zatem dla śmieciówkowców i samozatrudnionych 2080 zł na rękę. I trzy miesiące zwolnienia z ZUS. A na dodatek dla wszystkich, bo kryteria ubiegania się o zapomogę prawie przestały istnieć. Tak jak i biurokracja związana z wnioskami. Poza tym zasiłki będą nie płacone przez miesiąc, ale przynajmniej trzy. Zaprojektowane na to 30 miliardów jest w tej sytuacji kwotą dużo za małą. Więc pani minister zaczęła mówić, że dzięki wsłuchiwaniu się w głos obywateli na pomoc dla pracowników pójdzie 70 miliardów zł. Tyle, że w ustawie taka kwota nie padła.
Udawany sukurs
Są w niej jednak zapisy o 74 miliardach zł, które zdaniem rządu mają trafić do przedsiębiorstw. Gówno otóż prawda. Trafią do niektórych przedsiębiorstw – banków mianowicie.
Pani Emilewicz radośnie zapowiedziała, że pół miliona mikro firm zatrudniających do 9 pracowników będzie mogło skorzystać z pożyczek w wysokości 5 tys. zł.
Po tygodniu zdania nie zmieniła, ale żeby udawać, że słucha ludzi, dołożyła do tego zwolnienie z ZUS przez kwartał wszystkich pracowników, dotkniętych epidemią firm. Tyle, że ustawie o tarczy też nie ma o tym słowa. Jest za to o przesunięciu płatności.
Po zamknięciu knajpy, zakładu fryzjerskiego albo sklepu z butami, czy garnkami zaproponowane właścicielowi 5 tysięcy zł to kwota żenująca. I na dodatek to nie dotacja, ale pożyczka. A na pożyczkach zarobią oczywiście banki. Dlatego żaden drobny biznesmen nie będzie wchodził w obliczu światowego załamania gospodarki w niczego mu nie dający kredyt. Chyba, że jest samobójcą albo cwaniakiem, który z góry wie, że tej kasy nie odda. Ale nawet wtedy bank nie straci, bo pożyczki te gwarantowane są przez państwo. I dlatego za zdefraudowane kredyty zapłaci podatnik. Ale i tak niedużo, bo nawet gdyby wszyscy drobni przedsiębiorcy wzięli kasę i splajtowali bezzwrotnie, to kosztowałoby to budżet ledwie 2,5 miliarda zł.
Tak samo ma się rzecz ze 100 tysiącami firm, na które czekają w bankach komercyjnych, gwarantowane przez państwo kredyty do 3,5 mln zł. Tu przekręciarze mogą się już nachapać, bo 3,5 mln zł to już coś, co warto zawłaszczyć. I za co bankom oczywiście zapłacimy wszyscy.
Jeszcze ciekawiej robi się, gdy w ustawie jest mowa o naprawdę dużych firmach prywatnych. „Tarcza antykryzysowa” jednak nie tyle ma je ochronić, co umożliwi ich przejmowanie przez państwo. Mechanizm jest prosty – Państwowy Fundusz Rozwoju, chętnie wielkich producentów wspomoże i to kasą z budżetu. Tyle, że w zamian za udziały, czy inne obligacje, które potem zamienią się w to, że firma prywatna – jak niegdyś PESA – stanie się firmą państwową. PFR na taki zabieg ma w „tarczy” 6 mld zł.
W tym ostatnim przypadku beneficjentami nie będą akurat banki, ale politycy PiS, bo zrenacjonalizowane za długi firmy będą wymagały na stanowiskach prezesów ludzi z klucza partyjnego.
I właśnie w tym myku tkwi tajemnica, której nie mogą zrozumieć biznesmeni. Dlaczego rząd podzielił firmy na te do 9 pracowników i powyżej. I tym małym dał ulgi, a większym nie. Dlatego otóż, że jak duże firmy szlag trafi, to państwo płacąc ich zagwarantowane długi będzie mogło przejąć te firmy. Ale tylko takie, które uzna za stosowne do obsadzenia swoimi. Stąd państwu zależy, żeby duże przedsiębiorstwa prywatne przędły jak najsłabiej. I jak będą na skraju bankructwa, to się je znacjonalizuje opowiadając w TVP Info, o niesamowitej pomocy dla biznesu.
Prawdziwi beneficjenci
Prawie jedna trzecia z 212 miliardów zł na tarczę, ma iść na „Wzmocnienie Systemu Finansowego”. Ponad 70 mld zł ma zatem wprost trafić do banków w formie tej czy innej pomocy. Doliczając do tego gwarancje kredytowe na drugie tyle, można domniemać, że nasz sektor finansowy będzie bogatszy dzięki kryzysowi o setki miliardów złotych. Bo trzeba pamiętać, że gwarantowane przez państwo kredyty dla przedsiębiorców nie mają żadnych obostrzeń. Banki udzielą ich na zasadach jakie im pasują. W końcu, gdy kredytowana firma splajtuje, to, nawet najwyżej oprocentowany kredyt i tak zapłaci gwarantujące go państwo. I to z odsetkami.
Nie ma co liczyć, że rząd wprowadzi tu jakieś widełki czy kontrolę. Skończy się jak przy wprowadzaniu podatku bankowego, który zdaniem rządu miał nie być przerzucony na klientów. Tymczasem w państwowym, zaprzyjaźnionym z Morawieckim, PKO BP wszystkie usługi zdrożały już tydzień przed pojawieniem się projektu nowej daniny. W innych bankach było to samo. W Santanderze, w którym od 5 lat rośnie kupka pieniędzy dla Morawieckiego – też. I nikomu z tego powodu nie spadł włos z głowy.
Dzień po oficjalnym ogłoszeniu założeń „tarczy antykryzysowej” złotówka poleciała na pysk. Tak światowe rynki oceniły ekonomiczną wiarygodność enuncjacji Dudy i Morawieckiego. To co delikatnie wzrosło, to zagraniczne wyceny polskich banków. Ekonomiści dostrzegli o co w tym chodzi. I są pewni, że w kontekście wspomagania banków rząd Morawieckiego na pewno ze zobowiązań się wywiąże.
Ale do Polaków, prawda o tym, że pomoc dla ofiar kryzysu sprowadza się do pompowaniu zysków bankom i szykowaniu posad dla Pisowców, dociera znacznie wolniej.

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

My decydujemy kogo zlustrować

Następny

Nasza historia jest porozbijana jak dzban

Zostaw komentarz