8 listopada 2024

loader

Nie bójmy się deficytu!

Na wstępie pragnąłbym podkreślić, że tekst jest krytyką wymierzoną w politykę gospodarczą rządu Prawa i Sprawiedliwości oraz każdego liberalnego (gospodarczo) rządu żyjącego przeświadczeniem, że w dobie pieniądza fiducjarnego utrzymywanie zrównoważonego budżetu jest najważniejszym celem, do którego należy dążyć nawet kosztem załamania popytu wewnętrznego.

Niewątpliwie takie błędne przeświadczenie wynika z wiary w prakseologiczne tezy klasycznej szkoły ekonomii, która zaślepiła rządy do tego stopnia, że mając w rękach ogromne możliwości prowadzenia polityki fiskalnej, na widok wysokiego popytu na pieniądz klasy średniej i niższej boją się zwiększyć podaż pieniądza oraz zwiększyć jego emisję tłumacząc się, że… „nie stać nas”.

Co z tym deficytem?

Na początek powiedzmy sobie jedno, celem odkłamania mitu o deficycie – gospodarka państwa oraz samo państwo nie działa na tej zasadzie co gospodarstwo domowe. W odróżnieniu od osób fizycznych państwo ma możliwości „brania pieniędzy z powietrza” i wpływania na popyt wewnętrzny. Żyjemy w epoce pieniądza fiducjarnego, który w swojej istocie jest oparty na zaufaniu. Deficyt nie jest problemem, który należy rozwiązywać cięciami wydatków i zwiększaniem bezrobocia. Podstawowa wiedza z zakresu makroekonomii tłumaczy nam, że spadek zagregowanego zatrudnienia jest konsekwencją spadku płac nominalnych i wzrostu płac realnych. W przypadku zatrudnienia i poziomu płac realnych zachodzi ujemna korelacja. Pracownicy nie bez powodu łączą się w związki, partie i ruchy społeczne, które mają na celu zmusić rząd do zapewnienia określonej płacy nominalnej, to wynika z racjonalnego przeświadczenia pracowników, którzy zauważają, że spadek płac nominalnych powoduje spadek zatrudnienia – dlatego z uporem maniaka powtarzam, że pracownicy są najlepszymi ekonomistami.

Musimy sobie podkreślić, że w przypadku wzrostu cen artykułów konsumpcji podstawowej w porównaniu z płacą nominalną, łączna podaż siły roboczej, która jest gotowa do podjęcia pracy za określone wynagrodzenie według stawek płac nominalnych, jak i łączny popyt przy tych stawkach byłby większy od istniejącego poziomu zatrudnienia. W przypadku równości płacy realnej i krańcowej przykrości pracy (ujemnej użyteczności, inaczej względy skłaniające jednostkę do powstrzymywania się od pracy) sprowadzamy się do sytuacji braku bezrobocia ,,niedobrowolnego”, czyli „Pełnego zatrudnienia” (świadomie pomijam bezrobocie frykcyjne).

Więcej zatrudnionych = większy PKB

Pozwolę opisać sobie prosty mechanizm, który pozwoli nam zrozumieć korelację wzrostu zatrudnienia ze wzrostem dochodu realnego. Na początku podajmy sobie termin popytu efektywnego, który oznacza punkt złączenia się funkcji łącznego popytu i łącznej podaży. O wysokości i sile popytu efektywnego wpływ mają skłonność do konsumpcji i stopa nowych inwestycji, które łącznie decydują o wielkości zatrudnienia, a ta wyznacza poziom płac realnych (tutaj odnoszę się do wcześniejszego akapitu). Wzrost skłonności do konsumpcji, który powoduje wzrost zagregowanego popytu a tym samym wzrost dochodu realnego, jest ekwiwalentny ze wzrostem dochodu rozporządzalnego, który możemy zwiększyć przez mechanizmy polityki fiskalnej, która w swojej istocie ma większe wahania od polityki monetarnej oraz przez wzrost zatrudnienia. Dlatego działania Banku Centralnego jak np. obniżka głównej stopy procentowej do poziomu 0,1% jest uzasadnione i konieczne, lecz nie będzie miało to takiego wpływu na zagregowany popyt wewnętrzny co sprawna polityka fiskalna i nacisk rządu. W skrócie wzrost zatrudnienia jest gwarantem wzrostu zagregowanego dochodu realnego i rozwoju gospodarczego państwa. Naturalną konsekwencją polityki pełnego zatrudnienia będzie rosnąca inflacja, która absolutnie nie jest problemem i w przypadku prowadzenia takiej polityki ekonomicznej jest obrazem rozwoju gospodarczego. W przypadku osiągnięcia stanu pełnego zatrudnienia wzrost inwestycji musi doprowadzić do nieustannego zwyżkowego wzrostu cen, bez względu również na krańcową skłonność do konsumpcji – wtedy dojdziemy do zjawiska inflacji. Zanim to się jednak stanie, rosnącym cenom będzie towarzyszył wzrost zagregowanego dochodu realnego.

Czy inflacja rzeczywiście jest problemem?

Gdy mówimy już o inflacji, to trzeba sobie podkreślić, że inflację można oczywiście łagodzić przez progresję podatkową, która mogłaby również być narzędziem zmniejszania współczynnika Giniego, zmuszając zamożne jednostki do zwiększania dochodu rozporządzalnego i zwiększenia skłonności do konsumpcji. Nie powinna jednak ona szczególnie dotykać małych przedsiębiorców dopiero wchodzących na rynek oraz osoby mniej zamożne, klasę pracującą. Tutaj musimy też podkreślić, że „pompowanie” pieniędzy w rynek nie powinna polegać na „pompowaniu” pieniędzy w najsilniejsze podmioty gospodarcze; celem „pompowania” pieniędzy powinno być zwiększanie zagregowanego popytu przez mechanizmy zaspokajające popyt na pieniądz przez podmioty średnio i mniej zamożne, które mają największą skłonność do konsumpcji. Dlatego tutaj kieruję mój zarzut do rządu Mateusza Morawieckiego i „Tarcz Antykryzysowych”, który były bardziej pomocą finansową biznesu, a nie ratowaniem pracowników z jarzma kryzysu.

Wracając jeszcze do deficytu, to musimy powiedzieć sobie jasno, że fundusze do umorzania długu są oszczędnościami publicznymi, które nie wpływają korzystnie na skłonność do konsumpcji, ale także tłumią jej potencjał, tym samym tłumiąc i osłabiają popyt efektywny. Jeżeli chcemy zapewnić sobie rozwój, nie możemy bać się deficytu.

Co robić?

Moim podstawowym zarzutem do społeczeństwa jest przeświadczenie, że oszczędności w przypadku obecnego zatrudnienia i kryzysu (natomiast tutaj chciałbym podkreślić, że ten kryzys różni się od kryzysu spowodowanego pękniętą bańką spekulacyjną, gdyż ten „koronawirusowy” jest całkowicie egzogeniczny) są czymś dobrym. Musimy przestać „kisić” pieniądze i zacząć je wydawać w interesie nas wszystkich. Jak wyżej opisałem mechanizm zatrudnienia, przez zwiększenie wydatków zapewniamy miejsca pracy. Musimy przestać myśleć egoistycznie i dbać o wspólny interes, jeżeli rząd boi się ryzykować, to weźmy sprawy w swoje ręce. Wyciągnijmy lekcję z PRL-u i zapewnijmy ludziom pracę, przy prowadzeniu takiej polityki niwelowania bezrobocia nawet „Gierkowski” kredyt nie był na tyle odczuwalny… W długim okresie stał się jedną z najlepszych inwestycji naszego kraju. Dlaczego? Władze PRL nie bały się deficytu i zadłużenia, a w ten sposób zapewniły dach nad głową obywatelom.

Warto sobie tutaj zacytować najwybitniejszego ekonomistę XX w. Johna Maynarda Keynesa – „Wznoszenie piramid, trzęsienia ziemi, nawet wojny mogą się przyczynić do wzrostu bogactwa, jeśli nasi mężowie stanu wychowani na zasadach ekonomii klasycznej nie potrafią się zdobyć na nic lepszego.”

Małgorzata Kulbaczewska-Figat

Poprzedni

Na torach musi być bezpieczniej

Następny

Pracownicy najlepszymi ekonomistami

Zostaw komentarz