Nic jeszcze nie jest stracone i że o tym, jaki będzie wynik wyborów zadecyduje dopiero niedziela 13 października.
W „Gazecie Wyborczej” ukazał się (6 sierpnia br.) kolejny artykuł na temat strategii wyborczej opozycji demokratycznej napisany przez dwoje uczonych – profesora Macieja Kisilowskiego z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego i dr hab. Annę Wojciuk z Uniwersytetu warszawskiego. Autorzy, co na łamach tego dziennika nie dziwi, bardzo zdecydowanie opowiadają się za wspólnymi listami całej opozycji demokratycznej, co uważają za warunek sine qua non odebrania władzy Prawu i Sprawiedliwości, a tym samym zatrzymania groźnego procesu przekształcania Polski w państwo autorytarne. Jest to pogląd bardzo mi bliski, gdyż od dawna publicznie opowiadałem się za takim rozwiązaniem.
Podzielam więc krytycyzm, z jakim autorzy odnoszą się do decyzji przywódców Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, którzy doprowadzili do rozwiązania koalicji stworzonej kilka miesięcy temu na wybory europejskie. W tym kontekście odnotowuję z uznaniem – bardzo rzadkie na łamach tej gazety – pochwały pod adresem Włodzimierza Czarzastego i Leszka Millera, którzy (jak piszą autorzy) rozumieją, iż „jedyną szansą opozycji w starciu z państwowo-partyjnym konglomeratem zarządzanym z ulicy Nowogrodzkiej jest zaproponowanie wspólnej wizji alternatywnej”. Nawołują więc do zmiany decyzji i do stworzenie wspólnych list całej opozycji. Postulat ten uważam za słuszny, ale – niestety – już spóźniony, przynajmniej w odniesieniu do sejmowej części wyborów. Mam nadal nadzieję, że rozum zwycięży i że przywódcy Koalicji Obywatelskiej i PSL zdecydują się wspólnie z Lewicą przedstawić po jednym kandydacie na każde miejsce senatorskie. Gdyby tak postąpiono w 2015 roku, obecny Senat miałby opozycyjną wobec PiS większość, co nie byłoby bez znaczenia dla hamowania procesu demontażu państwa prawnego.
Zgadzając się z autorami z ich podstawowym kierunku myślenia nie podzielam przebijającego się w ich rozumowaniu pesymizmu. Autorzy uważają, że rezygnacja opozycji ze wspólnego bloku wyborczego będzie skutkowała nieuchronną wygraną Prawa i Sprawiedliwości.
Tak być może, ale tak być nie musi. Na dwa miesiące przed wyborami sianie defetyzmu niczemu dobremu nie służy. W 2015 roku w szeregach ówczesnej koalicji rządzącej (PO-PSL) panowało samobójcze w skutkach przekonanie, że ma ona zwycięstwo w kieszeni. Taki pseudo-optymizm demobilizuje pewną część potencjalnych wyborców i prowadzi do przegranej. Podobnie jednak działa pesymizm. Jeśli utrwali się przekonanie, że podzielona opozycja skazana jest na klęskę, trudno jej będzie zmobilizować tę część potencjalnych zwolenników, która nie jest skłonna głosować na przegraną sprawę.
Trzeba więc jasno i wyraźnie mówić, że nic jeszcze nie jest stracone i że o tym, jaki będzie wynik wyborów zadecyduje dopiero niedziela 13 października. Podzielonej opozycji będzie trudniej wygrać, ale nie znaczy to, że jest ona bez szans.
Szansa opozycji polega na tym, by wszystkie trzy jej części składowe uzyskały wyniki na tyle dobre, że zniweczy to (lub poważnie osłabi) efekt sprzyjającej najsilniejszemu ugrupowaniu metody d’Hondta. Koalicja Obywatelska ma pod tym względem komfortową sytuację, gdyż jej prawdopodobne poparcie przekroczy dwadzieścia, a może nawet dojdzie do trzydziestu procent. To Jednak nie wystarczy dla pokonania PiS. Kluczowe okażą się wyniki Lewicy oraz porozumienia montowanego przez PSL. Jeśli każda z tych list przekroczy poziom dziesięciu procentów, wysoce prawdopodobne jest, że suma mandatów zdobytych przez opozycję będzie (nieznacznie ) większa niż suma mandatów Zjednoczonej Prawicy.
W wypadku Lewicy taki wynik wydaje się wysoce prawdopodobny (chociaż nie z góry zagwarantowany). Mechaniczne sumowanie poparcia kandydatów SLD, Wiosny i Lewicy Razem z wyborów europejskich daje Lewicy około 13 procent głosów. Czy jednak uda się taki wynik osiągnąć? Bardzo wiele zależy tu od tego, jak zachowają się lewicowi wyborcy, a zwłaszcza czy uwierzą, że dobry wynik lewicy jest możliwy, a głos oddany na tę listę nie będzie głosem zmarnowanym. Niemniej ważne jest, by wyborcy – tak jak przywódcy – odłożyli na bok wczorajsze spory na lewicy i zrozumieli, że jej przyszłość zależy od zdolności patrzenia w przód, a nie rozpamiętywania dawnych sporów.
Z umiarkowaną nadzieją obserwuję poczynania PSL. Mam żal do przywódców tej partii o to, że to oni zainicjowali szkodliwy proces dzielenia opozycji. Ale teraz życzę im możliwie dobrego wyniku, by i ten segment elektoratu znalazł liczącą się reprezentację z Sejmie.
Niezależnie od oceny ostatnich decyzji opozycja musi przestrzegać zasady, że ma jednego, wspólnego przeciwnika i że cała opozycja to potencjalnie wspólna koalicja rządowa, jeśli uda się odebrać Prawu i Sprawiedliwości bezwzględną większość. Nie może więc być walki między kandydatami opozycji. Niech wszyscy oni zabiegają o maksymalną mobilizacje własnych zwolenników a nie na próbach „podbierania” wyborców innym partiom opozycyjnym.
Jeśli pesymistyczna prognoza o „nieuchronnej” wygranej PiS nie ma się sprawdzić, opozycja musi w kampanii wyborczej koncentrować się na tym, co najważniejsze i najbardziej aktualne. Nie są to sprawy światopoglądowe, wokół których PiS stara się skoncentrować uwagę licząc na poparcie bardziej konserwatywnej części społeczeństwa. Chociaż lewica ma i mieć powinna jasny, konsekwentny przekaz ideowy – za tolerancyjnym, świeckim państwem wolnych i równych obywateli – w kampanii wyborczej na plan pierwszy musi wysuwać to, co najbardziej bezpośrednio zagraża naszej wspólnej przyszłości. Są to cztery obszary podstawowe.
Po pierwsze: postawienie tamy procesowi niszczenia demokracji i państwa prawa. Bezkarność faszyzujących bojówek (jak ostatnio w Białymstoku), mowa nienawiści (także w wydaniu Jarosława Kaczyńskiego, któremu warto stale przypominać jego wyskok sejmowy o „kanaliach” i „zdradzieckich mordach”), upartyjnianie wymiaru sprawiedliwości, próby ograniczenia kompetencji władz samorządowych – wszystko to stanowi ciężką winę partii rządzącej wobec polskiej demokracji.
Po drugie: przywrócenie Polsce godnego jej miejsca w Unii Europejskiej. To Prawo i Sprawiedliwość doprowadziło do tego, że Polska z cenionego prymusa stała się negatywnie ocenianym przykładem regresu, co odbija się na traceniu tej pozycji, którą mieliśmy, gdy polscy politycy stali na czele Parlamentu Europejskiego (Jerzy Buzek) czy rady Europejskiej (Donald Tusk). Tak poczucie narodowej godności, jak zrozumienie narodowego interesu podpowiadają, że dla dobra Polski trzeba obecną ekipę odsunąć od władzy.
Po trzecie: przywrócenie państwu utraconej sterowalności. PiS nie tylko rządzi niedemokratycznie, ale także nieudolnie. W służbie zdrowia coraz dotkliwiej brakuje lekarzy i pielęgniarek, przez co zamykane są oddziały szpitalne. W szkołach panuje chaos wywołany pseudo-reformą minister Zalewskiej. Sądy są coraz mniej sprawne a postepowanie coraz bardziej przewlekłe, gdyż polityka kadrowa ministra Ziobry stawia na czele sadow ludzi wiernych partii, co zazwyczaj nie idzie w parze z kompetencjami. Nieudolnie rządzone państwo szkodzi nam wszystkim – i to niezależnie od naszych politycznych przekonań.
Po czwarte wreszcie: przywrócenie elementarnej uczciwości w pracy państwowej. Niebotyczne apanaże ludzi władzy (bo „im się to należy”, jak z trybuny sejmowej głosiła Beata Szydło), rozbijanie się (z rodziną) specjalnymi samolotami rządowymi (z czego zasłynął marszałek Kuchciński), zamiatanie pod dywan podejrzanych interesów związanych z PiS Skoków – wszystko to stanowi poważne oskarżenie obecnych rządów. Skala patologii w tym obszarze jest bez porównania większa niż za poprzednich rządów.
To są sprawy wspólne, które nie powinny dzieli c opozycji. Ma ona różne poglądy na takie sprawy, jak polityka społeczna i gospodarcza, ustawa „antyaborcyjna” czy polityka historyczna. Przyjdzie czas, gdy – po odsunięciu Pis od władzy – można i trzeba będzie do spraw tych wrócić w klimacie poważnej, demokratycznie prowadzonej debaty publicznej. To jest jednak sprawa przyszłości, a nie temat na tegoroczną kampanię.