Wygrana PiS-u w nadchodzących wyborach parlamentarnych wcale nie jest przesądzona.
Porażka Koalicji Europejskiej w majowych wyborach europejskich wpłynęła negatywnie na nastoje w partiach opozycyjnych. Z jednej strony – siedem punktów procentowych różnicy wydawało się możliwe do odrobienia. Ale z drugiej strony – wybory do Parlamentu Europejskiego były dla opozycji, mającej najwyższe poparcie w miastach, najłatwiejsze do wygrania.
Wielu polityków opozycyjnych zaczęło oswajać się z myślą, że jesienne wybory do Sejmu i Senatu wygra Prawo i Sprawiedliwość. I czeka nas kolejna kadencja rządów Jarosława Kaczyńskiego. Zamiast myśleć o stworzeniu szerokiej formuły koalicyjnej – zdolnej do pokonania PiS-u – zaczęto zwierać partyjne szeregi. Interes szefostwa takich partii jak Platforma Obywatelska czy Polskie Stronnictwo Ludowe okazał się ważniejszy od polskiej racji stanu. Nakazującej przede wszystkim obronę polskiej demokracji.
Czy dzisiaj – na półtora miesiąca przed wyborami – kolejne cztery lata rządów Prawa i Sprawiedliwości wydają się nieuchronne? Nie! Oto pięć zdarzeń, które mogą mieć istotny wpływ na wynik wyborczy Prawa i Sprawiedliwości.
Drożyzna
Ogłoszenie w ramach „piątki Kaczyńskiego” świadczenia 500+ na pierwsze dziecko zaskoczyło nawet Teresę Czerwińską, ówczesną minister finansów. PiS chciał powtórzyć manewr z 2015 roku, kiedy to zapowiedź wypłat świadczeń dla dzieci pomogła Kaczyńskiemu w wygraniu wyborów. Wypłaty 500 złotych na pierwsze dzieci właśnie ruszyły. Czy i tym razem okażą się takim samym wehikułem wyborczym? Śmiem wątpić. Galopada cen żywności zdążyła już „zjeść” istotną część poprzedniego 500+, niepodlegającego przecież żadnej waloryzacji. Dlatego dla wielu rodzin dorzucenie kolejnych pięciuset złotych potraktowane zostanie wyłącznie jako swoisty dodatek drożyźniany. Pozwalający utrzymać dotychczasowy standard życia. A nie poprawić go.
Inflacja rok do roku znacznie wzrosła. Co prawda ogólny wskaźnik wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnych wynoszący 2,9 proc. nie wygląda dramatycznie. Zupełnie inaczej jest w podziale na grupy towarowe. Ceny żywności i napojów wzrosły o 6,8 proc., ceny mięsa o 10,6 proc., ceny cukru o 23,3 proc., a ceny warzyw o 27,3 proc. Dla Polek i Polaków – przyzwyczajonych w ostatnich latach raczej do deflacji – takie wzrosty cen są szczególnie szokujące.
Rodziny z dziećmi jakoś powiążą koniec z końcem. Zasypując ewentualną dziurę w rodzinnym budżecie pieniędzmi z nowej transzy 500+. Gorzej z emerytami i rencistami. Czy wystarczającą zachętą do zagłosowania na PiS będzie zapowiedź „trzynastej emerytury” w przyszłym roku? A może „dobra zmiana” zacznie się im coraz częściej kojarzyć z „droższą zmianą”?
Dwa roczniki
Ostatnio rzadko mamy okazję widzieć w telewizji roześmianą twarz byłej minister edukacji Anny Zalewskiej. Nowy minister też raczej woli pozostawać w cieniu. Ale clou tego co PiS nazwał „reformą edukacji” zbliża się nieuchronnie. Już w najbliższy poniedziałek w szkołach ponadpodstawowych pojawią się dwa roczniki uczniów i uczennic. W niektórych szkołach będzie konieczne wprowadzenie dwóch zmian, w innych pojawi się tłok i kosmiczna ilość pierwszych klas.
We Wrocławiu rekordzistą jest Liceum Ogólnokształcące nr VII przy ulicy Zaporoskiej. Powstało tam 19 klas pierwszych. Dla porównania liter w alfabecie, którymi oznacza się poszczególne klasy, jest 25. Dyrektorzy wrocławskich szkół zapewniają, że udało się tak rozplanować lekcje, by kończyły się najpóźniej o 15:30. Takiego komfortu nauki nie będą mieli na przykład uczniowie i uczennice I Liceum Ogólnokształcącego w Bochni. Portal Money.pl opublikował plan lekcji jednej z klas tamtejszego liceum. Zajęcia od poniedziałku do piątku rozpoczynają się między godziną 13 i 14. I trwają do 19:25.
Przedstawiciele kuratoriów i dyrektorzy szkół zgodnie zapewniają, że udało się pomieścić wszystkich chętnych do nauki. Lepiej powiedzieć: upchnąć. Bo ile korzyści z lekcji niemieckiego, fizyki czy chemii wyniosą licealiści z Bochni. Lekcji odbywającej się w godzinach 18:40-19:25. Niezliczona ilość kłopotów, choćby organizacyjnych, pojawi się z pewnością tam, gdzie w pierwszych klasach będzie się uczyło jednocześnie 500 lub 600 osób. A wszystko z powodu… Z powodu nieudolności rządzących. Wrzesień będzie apogeum irytacji rodziców. Również tych, którzy głosowali na PiS.
Podróże Kuchcińskiego
Samolot w polskim społeczeństwie nadal jest synonimem luksusu. Mimo że koszt przelotu tanimi liniami niejednokrotnie jest niższy niż podróżowanie autobusem lub pociągiem. Sam kiedyś musiałem tłumaczyć się dziennikarzom z 400 podróży LOT-em podczas czteroletniej kadencji w Sejmie. Mimo że nie było w tym nic zadziwiającego, raz w tygodniu trasa Wrocław – Warszawa i raz z powrotem. Ale samolot to samolot. A co dopiero, jeśli samolotem jest rządowa salonka Gulfstream G550. Kursująca niczym osobista limuzyna marszałka Kuchcińskiego.
Jeśli na jesieni PiS przegra wybory, medal będzie się należał przede wszystkim Markowi Kuchcińskiemu. Rodzinne wycieczki marszałka w bardzo istotny sposób nadszarpnęły reputację ekipy „dobrej zmiany”. Bardziej niż niezrozumiała przed część społeczeństwa afera trollingowa. Zwłaszcza że elektorat pisowski byłby pewnie gotów przymknąć oko na wszystko to co ostatnio usłyszeliśmy i zobaczyliśmy. Skoro – jak to powiedziała sławna już pani Emilia – cały hejt oczerniający sędziów służyć miał „dobru Polski”. Znacznie trudniej jest znaleźć takich, którzy powtórzą za premier Szydło, że: „rodzinie Kuchcińskiego to latanie rządowym samolotem po prostu się należało”.
Afera Kuchcińskiego bezpośrednio nie odbiła się na notowaniach PiS-u. To prawda. Ale z pewnością podmyła grunt, po którym stąpa Kaczyński. Przybliżając moment, w którym ostatecznie się osunie.
Ukradzione LGBT
Stałym elementem kampanii Prawa i Sprawiedliwości było wskazywanie potencjalnym wyborcom wroga. Przed wyborami w 2005 roku Jarosław Kaczyński mówił o wszechwładnym „układzie”. Posiłkując się obrazem stolika, przy którym siedzieli skorumpowani politycy, ludzie biznesu, przedstawiciele służb i pospolici przestępcy. Zadaniem PiS-u było ten stolik „wywrócić”. W przed wyborami w 2015 straszakiem byli imigranci. Pamiętam sejmowe wystąpienie prezesa Kaczyńskiego, w którym straszył Polki i Polaków, iż wraz z uchodźcami z Bliskiego Wschodu pojawią się w naszym kraju „różnego rodzaju pasożyty i pierwotniaki”. Plus takie choroby jak cholera i dyzenteria. I na dodatek strefy szariatu.
Tegorocznym „wrogiem” miało być środowisko LGBT. Narracja budowana była już od kilku miesięcy – pretekstem stało się podpisanie przez prezydenta Rafała Trzaskowskiego warszawskiej karty LGBT+. Do wyobraźni przemawiać miał obraz przedszkolanki uczącej swoich podopiecznych masturbacji – zresztą nie mający żadnego związku z podpisaną przez Trzaskowskiego kartą LGBT+. Jarosław Kaczyński nie przewidział, że „tęczowego wroga” ktoś mu może ukraść. Biskupi.
Hierarchowie Kościoła katolickiego od czasu projekcji filmu braci Sekielskich byli w głębokiej defensywie. Ale jak długo można się tłumaczyć. Przepraszać. Prosić o przebaczenie. Atak Kościoła na środowisko LGBT zmienił sytuację diametralnie – zgodnie z odwieczną regułą, że najlepszą obroną jest atak. Od czasu „tęczowej zarazy” arcybiskupa Jędraszewskiego temat pedofilii wśród księży medialnie przestał istnieć. Pod krakowską kurią zaczęli gromadzić się na przemian krytycy i poplecznicy arcybiskupa. Obrona przed rzekomą „ideologią LGBT” zdominowała kościelną debatę i coniedzielne kazania. Kościelną. Bo Kaczyński w tej sytuacji stał się jedynie sekundantem biskupów.
Frank po 4 zł
W 2015 roku Andrzej Duda wygrał z Bronisławem Komorowskim różnicą pół miliona głosów. Dokładnie tyle jest kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich. A spośród co najmniej miliona wyborców borykających się ze spłatą horrendalnie drogich rat kredytów frankowych, znaczna część zawierzyła Andrzejowi Dudzie. Podczas kampanii wyborczej spotykał się z przedstawicielami organizacji skupiających „frankowiczów”. Zdawał się rozumieć, że zaciągniętych kredytów – w głównej mierze przez młode rodziny – nie da się skwitować krótkim „widziały gały co brały”. I obiecywał znalezienie rozwiązania…
Dzisiaj kurs franka szwajcarskiego do złotówki ponownie przekroczył barierę 4 złotych. A „frankowicze” już wiedzą, że zarówno prezydent Duda jak i rząd Prawa i Sprawiedliwości pozostawił ich samych sobie. Dodatkowo wyszło na jaw, że bank BZ WBK, któremu prezesował Mateusz Morawiecki, również był zaangażowany w udzielanie kredytów we frankach. Arkadiusz Szcześniak, szef Stowarzyszenia Stop Bankowemu Bezprawiu, wyliczył, że w latach 2009-2010 BZ WBK udzielił takich kredytów na kwotę 2,3 mld franków szwajcarskich.
Pomocą dla „frankowiczów” może okazać się wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE). Jego ogłoszenie oczekiwane jest już we wrześniu. I wiele wskazuje, że będzie korzystny dla zadłużonych we frankach szwajcarskich. Zaś banki może kosztować nawet 60 mld złotych. Stawiając pod znakiem zapytania stabilność polskiego systemu bankowego. Jeśli tak by się stało, wszystkie afery, od dwóch wież Kaczyńskiego począwszy, a na fabryce hejtu wiceministra Piebiaka skończywszy, byłyby jak mały pikuś. Bo w bankach trzymamy 800 mld złotych. Wierząc, że nasze pieniądze są tam bezpieczne.
Pijana zakonnica
Kiedyś Adam Michnik przekonywał, jak pewna jest wygrana Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich w 2015 roku. „Musiałby po pijanemu na pasach przejechać niepełnosprawną zakonnicę w ciąży” – mówił. Kaczyński nie musi po pijanemu. Na pasach. Przejechać zakonnicy. W ciąży. A i tak PiS może za sześć tygodni stracić władzę.