Toczy się dyskusja, jak podnieść wciąż mizerną pozycję lewicy na polskiej scenie politycznej. Słusznie różni jej uczestnicy wskazują na brak realnego programu i kadr z doświadczeniem w kierowaniu państwem (przez co nie stanowią realnej alternatywy), brak inicjatyw obywatelskich, które by wiązały lewicę z oddolnymi ruchami społecznymi, koncentrację na mniejszościach i tożsamościach kosztem postulatów socjalnych biednych i poniżanych, brak symbiozy ze związkami zawodowymi.
Ale jest jeszcze inna perspektywa, bardziej podstawowa.
Dlaczego mimo nierównej dystrybucji dochodów, kosztów psychicznych pracy i życia, kumulacji bogactwa i władzy na jednym biegunie – panujący system kapitalistyczny uchodzi za prawomocny? Skąd się bierze bezmyślne zadowolenie klas pracowniczych z niskich podatków, z deklaratywnej równości szans? To ogromny zawód, jakiego doznał za swojego życia Marks. Jedyna fala rewolucyjna, którą mógł zaobserwować to rewolucje 1848 roku. Był też świadkiem przerażenia elity angielskiej „skokiem w ciemność”, jakim było danie robotnikowi karty wyborczej. Dalsze doświadczenia ruchów kontestujących nowoczesne stosunki wyzysku i panowania ujawniły w aparacie analitycznym Marksa brak ważnego ogniwa. Nie docenił bowiem znaczenia potocznej świadomość klas ludowych i ich rozsądkowej racjonalność, tj. mądrości, które pozwalają i pracownikowi, i jego rodzinie kosztować chleba powszedniego, słowem, mądrości, które dyktują potrzeby podtrzymania egzystencji dzięki udanej sprzedaży specyficznego towaru, jakim jest siła robocza. Powstające za życia Marksa nauki społeczne ujawniły bolesną prawdę: jest istotna różnica między obrazem rzeczywistości społecznej, którego dostarcza poznanie teoretyczne a żywiołowy, zdroworozsądkowy jego obraz. Na gruncie świadomości potocznej nie można zrozumieć głębokich mechanizmów życia społecznego. Np. ludzie żyjący w społeczeństwach agrarnych nie rozumieli jego prawidłowości opisanej przez prawo ludności Malthusa. Nie wiedzieli, że poprawa koniunktury gospodarczej ostatecznie zmniejszy wydajność pracy czyniąc ją nieopłacalną.
Jak zatem dusza pracownika polskiego łączy się z ciałem społeczeństwa, w którym istnieje wyzysk pracy i hierarchiczne panowanie władców pieniądza, menedżerów, personelu zarządzającego w prywatnych i publicznych firmach, w administracji?
„Kto nie pracuje, ten nie je”. Pierwszy mechanizm jest prosty. To dla posiadacza jedynie siły roboczej, ergodynamis, przymus ekonomiczny, przymus podtrzymania egzystencji, zresztą podobne brzemię ciąży na przedsiębiorcy – zawsze może trafić na kogoś, kto jeszcze szybciej ukradnie pierwszy milion. To prawdziwa smycz, która więzi najmocniej w Systemie. Albowiem, jak podkreśla Terry Eagleton, „dopóki system społeczny wciąż zapewnia obywatelom niewielkie korzyści, ich pragnienie, by zadowolić się tym, co mają, zamiast dokonywać karkołomnego skoku w przyszłość, nie jest rzeczą pozbawioną sensu”. Dopiero gospodarcze skutki wojen, wielkich kryzysów usuwają grunt spod nóg. To na tym gruncie kształtuje się jego robociarski rozsadek. W ogólnym ujęciu strategię życiową pracownika najemnego charakteryzuje kalkulacja: T =>P =>T`, czyli sprzedaż towaru jakim jest siła robocza po cenie zapewniającej zaspokojenie potrzeb bytowych rodziny, trwałość dochodów i ewentualny awans zawodowy. W tym akcie przejawia się najsilniej poczucie podmiotowości. Wymaga to wiedzy o rynku pracy, branżach, w których popyt na pracę i dochody płacowe mogą rosnąć, a także znajomości rynku konsumpcyjnego – o tym, gdzie i kiedy można jak najtaniej kupić potrzebne dobra, o promocjach i okazjach. W ich strategiach ruchliwości społecznej liczy się awans od pracowników fizycznych czy montażowych do stanowiska brygadzisty, majstra czy technika. Bardziej zatem liczy się zachowanie stabilności klasowej, niż awans do klasy średniej czy założenie własnej firmy.
Z całego spektrum wiedzy potocznej selekcjonowane i wzmacniane są zatem te informacje, które mogą polepszyć dochody. Dlatego niczym gąbka świadomość jednostkowa chłonie informacje o szansach lepszych warunków pracy. Z powodu konkurencji o pracę jest podatna na rozliczne uprzedzenia, zwłaszcza wobec konkurentów spoza wspólnoty narodowej, na imigrantów, przybyszy z kolorowego świata. Życie codzienne dzieli się na czas znojnej, monotonnej pracy i czas relaksu w „królestwie wolności” po uciążliwej pracy wśród kolegów, w rodzinie, w grupach sąsiedzkich, przed „ołtarzem telewizora”, jak celnie ujął Jan Kurowicki. Poza teatrum życia codziennego dzieją się sprawy ważne i mało ważne. O pierwszych informują media, zwłaszcza tabloidy (dzieciobójstwa, wypadki drogowe, nowe związki i rozwody celebrytów), o drugich przynudzają jajogłowi w programach publicystycznych czy wywiadach. Poziom refleksji, wykraczającej poza świadomość potoczną, wydaje się dziwactwem, niepotrzebnym komplikowaniem spraw (jaki Putin jest – każdy wie). To zatem egzotyczny świat debaty publicznej, gry politycznej, mowy trawy. Brak zainteresowania „wielkimi tematami”, brak własnej opinii w omawianych sprawach rodzi tendencję do wycofania, a zresztą „biedni nie głosują” – jak powiedział jeden z działaczy SLD. Spośród organów państwa to organy porządkowe i zajmujące się opieką społeczną budzą respekt i zainteresowanie.
Dominacja wiedzy potocznej stanowi barierę uniemożliwiającą narracjom teoretycznym, by realnie wpłynąć na percepcję interesu klasowego i solidarności w jego realizacji.
Do braku potrzeby wspólnej walki o układy branżowe, o tworzenie przeciwwagi dla zarządzających w interesie właścicieli kapitału przyczynia się dodatkowo rozproszenie w małych zakładach, strefach specjalnych. W epoce masowych partii i wielkich fabryk było inaczej. Klasy pracownicze miały swój etos, kolektywne doświadczenia strajków i protestów, odrębną kulturę społeczną i tożsamość. Wspólny wróg budził emocje z nienawiścią włącznie. Co w tej sytuacji może zrobić znajdujący się w społecznej próżni prekariusz? Dopiero na tym tle widać trwały uszczerbek, jaki solidarnemu działaniu pracujących przyniosły zmiany w ustawodawstwie pracy, zwiększające jej „elastyczność”. Obecnie podkreśla się w powstawaniu więzi społecznej wśród klas pracowniczych rolę miasta, jego przestrzeni, miejskich ruchów, a nie tylko fabryki (H. Lefebvre, D. Harvey).
Drugi mechanizm to hegemonia kulturowa, którą nauki społeczne przeorały głęboko, począwszy od refleksji Antonia Gramsciego. Rzadko bowiem rządzący muszą się uciekać do „pancernych” formacji policyjnych – jak obecnie podczas protestu kobiet. Efektywniejsza socjotechnicznie i tańsza ekonomicznie jest przemoc symboliczna. Ta bowiem jest najskuteczniejszą formą sprawowania władzy nad klasami podporządkowanymi, gdyż wydaje się ona bezobjawowa. Ten świat tak ma, że osoby i grupy społeczne posiadające majątki i kompetencje po prostu są lepsze. Narzędzia przemocy symbolicznej to szkoła, ambona, akademie. Wbijają one niczym gwoździe w deskę szeroko rozumiane ideologie (idee, wartości, nawyki, a nawet memy) narodowe, religijne, klasowe. Te zaś kształtują potoczne obrazy klas, instytucji, historycznych wydarzeń i ich bohaterów. Moc społeczna potocznych wyobrażeń zasadza się na tym, że są one częścią „naturalnego” ładu, bezosobowej potęgi rynku. Takim też bóstwem-fetyszem jest pieniądz jako uosobienie materialnych pragnień, których zaspokojenie przynosi szczęście. Obecnie w obiegu medialnym jako datum przyjmowana jest aksjologia eklektycznego liberalizmu. Według Andrzeja Walickiego tworzy go rozpowszechniony w dyskursie naukowym, mediach i potocznym myśleniu zestaw następujących przekonań: 1) własność prywatna oraz wolny rynek są święte, 2) retoryka uszczuplonych praw człowieka (cywilnych i politycznych, a nie społeczno-ekonomicznych), 3) wiara w uniwersalną zbawienność politycznej demokracji (sprzeciw wobec autokratyzmów). Dlatego bez pomocy krytycznych intelektualistów trudno samemu wyjść ze schematów, w które wikłają pracownika ideologiczne aparaty państwa i popkultury.
Do tego dochodzi mantra powtarzana bez końca w mediach: „błogosławieni, co tworzą miejsca pracy”. Jej oczywistą oczywistość przypominają codziennie ekonomiczni celebryci, szkolne lekcje o przedsiębiorczości, nie wspominając o lobbystach i samych zainteresowanych. Przekonują one o braku podziałów klasowych, o zaniku podziału na lewicę i prawicę, o złotym cielcu wzrostu gospodarczego. Charakterystyczna jest tu wypowiedź rzecznika interesów polskiego biznesu Marka Goliszewskiego: „Wyszedłem z założenia, że aby się dzielić, trzeba mieć czym. Dochody są kreowane w olbrzymim stopniu przez polskich przedsiębiorców, tworzących miejsca pracy, pensje i płacących podatki na utrzymanie naszego państwa” (Przegląd, 24-30 XI 2014). Nadaje to działalności gospodarczej nastawionej na maksymalny zwrot z kapitału walor misji narodowej. Misja ta jest związana z oszczędnościami, które poczynili i z ponoszonym ryzykiem inwestycyjnym. Misja ta usprawiedliwia ich wysokie dochody i fortuny, a zarazem upoważnia do „naturalnego” postulatu zmniejszania podatku dla jej lepszego wykonania. Dzięki tej misji powstają miejsca pracy, z tego dochody płacowe, czyli wszyscy mają się w końcu lepiej. Zespoleni wspólnym losem przedsiębiorcy i pracownicy muszą przyznać, że zyski właściciela (lub udziałowców) przynoszą korzyści wszystkim, także w postaci bogatszej oferty dóbr czy usług. A zatem „interesy biznesu są interesami całego społeczeństwa”.
Faktem jest, że miejsca pracy powstają wskutek prywatnych inwestycji. Fakt ten sprawia wrażenie zgodnego ze zdrowym rozsądkiem, skoro źródło utrzymania pracowników najemnych bierze początek w działaniach ludzi bogatych decydujących się założyć firmy. Ale poza horyzontem potoczności pozostaje pytanie, czy nie jest tak, że zyskami i cudzą pracą głównie jedni się bogacą. Czy płaca odpowiada jej produktywności, czy jest bieda-płacą; czy z całego wypracowanego zysku powstają miejsca pracy, a jeśli tak, to może w Nowej Kaledonii (czwarty obszar polskich inwestycji zagranicznych), a może powstaje praca dla księgowego czy prawnika w Luksemburgu? Czy powstają tylko miejsca pracy, a co z efektami zewnętrznymi, z przyśpieszonym zużyciem surowców, z wydatkami na nieproduktywną reklamę, z zyskami od kontroli zwiększającymi tylko niezakumulowaną nadwyżkę, która trafia ostatecznie do kasyna spekulacji giełdowej.
I ty zostaniesz Bezosem
Trzecim mechanizmem (czy socjotechniką) naturalizacji kapitalizmu jest nachalna popularyzacja indywidualistycznej strategii sukcesu materialnego. Na niej nadbudowuje się koncepcja życia jako użycia, szczęścia osiąganego dzięki konsumpcji, często tylko symbolicznej. Strategia ta zaleca przedsiębiorczość i kreatywność jako busolę w życiu, nie zaś współdziałanie zbiorowe, jak np. w Skandynawii czy cywilizacji postkonfucjańskiej. Wszyscy, którzy dedykują swoje kwalifikacje i osobowość pracodawcy, zwłaszcza zachodniej korporacji, mogą dołączyć do mitycznej klasy średniej. W ten sposób powstała ogromna rzesza użytecznych dla systemu idiotów, zwłaszcza wśród młodego pokolenia – będąc ofiarami systemu, akceptują jego wartości i reguły gry. Ich idolem stał się bard wolnej przedsiębiorczości „małego misia” – gwiazda społecznościowych mediów Konfederat Sławomir Mentzen.
alfabecie beneficjenta Systemu młodzi asymilują artykuły wiary, wiary w Świętego Ducha Rynku:
– „podatki to złodziejstwo”, zwiększą się podatki, znikną miejsca pracy. Cóż to, że jedni będą mogli sobie kupić dodatkowy los na loterii, a drudzy mogą dostać się do raju podatkowego. Przy czym podatki w Polsce należą do najniższych w Europie i są korzystne dla przedsiębiorców, zwłaszcza samozatrudnieni menedżerowie, którzy odprowadzają liniowy 19% podatek dochodowy;
-bieda zacznie zanikać, kiedy bogactwo „ludzi sukcesu” zacznie obficiej skapywać na społeczne doły, dlatego stawki podatkowe powinny być niskie dla wszystkich. To dodatkowo zwiększa równość w życiu społecznym. W przeciwnym przypadku czeka cię los Koreańczyka z północy;
-antyetatyzm: nie jest winien System, tylko biurokraci („darmozjady i złodzieje”, „rozbudowana banda urzędników”).
Lewicę pogrążył też zmasowany antykomunizm zwycięskiego solidarnościowego obozu. Tym zacieklejszy, że realny socjalizm pogrążyła jego ekonomiczna nieefektywność, a nie odwaga myśli czy czynu opozycji. PRL zamiast kolejnej fazy modernizacji polskiego społeczeństwa stał się historyczną czarną dziurą. Jedno skojarzenie ma teraz młody odbiorca: socjalizm to półki z octem i katownie na Rakowieckiej, gdzie mordowano najlepszych patriotów – wyklętych. A gdzie się podziały miliony uwięzionych w II RP na wyżywieniowych działkach? Przeszły one do pracy w fabryce i do miast. Do propagandowej roboty włączył się też narodowy kościół. Przełomem okazała rewolucja 1904/05. Wówczas endecja jeszcze silniej połączyła polskość z katolicyzmem, robotnik stał się najpierw Polakiem, później katolikiem a dopiero na końcu pracownikiem. W ten sposób związek z kościołem podgolonych łbów, umoszczonych w konwikcie jezuickim, odnowiły nowe podmioty dziejowe.
Dlatego z wielkim trudem przebija się świadomość interesu klasowego pracownika. Ta świadomość zderza się czołowo z bezklasową ideologią narodu jako wielkiej rodziny, a także z bezklasową ideologią kapitału. W tym celu musiałby być zakwestionowane artykuły potocznej wiary w społeczną etykę biznesu. Relacja pracodawca – pracobiorca to nadal główna kategoria opisu stosunków klasowych w firmie. Z jednej strony znajdują się pracodawcy, kadry i specjaliści, z drugiej zaś – pracownicy i samozatrudnieni. To szeroka zbiorowość, do której należą pracownicy umysłowi wykonujący zrutynizowaną pracę powiązaną z działaniami kadry specjalistycznej i menedżerskiej oraz pracownicy na niższych stanowiskach dozoru technicznego i kontroli prowadzonych prac fizycznych. I wreszcie pracujący na stanowiskach bezpośrednio produkcyjnych.
Dlatego zadaniem lewicy i wspierającego ją zaplecza jest odświeżanie wypartych prawd:
-zakład pracy jest obszarem rywalizacji sprzecznych interesów o podział nadwyżki ekonomicznej między kapitał i pracę. Podział ten zależy od siły przetargowej, zwłaszcza organizacyjnej, tak teraz uszczuplonej przez rząd i samorządy, które elastycznym modelem stosunku pracy, moszczą drogę do inwestycji zagranicznemu kapitałowi;
-społeczeństwo obywatelskie tworzą grupy o odrębnych interesach, i „inwestor”, i konsument, i rentier i prekariusz, i bywalec Monte Carlo i bezdomny, a różnice między nimi wyznacza podział bogactwa społecznego i władzy;
-narracje klasowe leżą w interesie ludzi pracy, gdyż pozwalają im przeciwstawić się twierdzeniom elity, że realizacja jej interesów przynosi równe korzyści wszystkim, nawet bezrobotnemu, bo jego zasiłek pochodzi od podatników, wśród których są przecież też pracodawcy.
Dlatego wszyscy dyskutanci wołają o własne zaplecze medialne i eksperckie lewicy. Cieszy na razie tylko jakość informacji i publicystyki w Trybunie (P. Gadzinowski, Krzysztof Lubczyński i in.) w Przeglądzie (J. Domański, B. Łagowski, A. Romanowski, A. Szahaj, R. Walenciak, J. Widacki, wcześniej L. Stomma), w Le Monde diplomatique (P. Wielgosz, S. Zgliczyński) czy w Nie (A. Wołk-Łaniewska). Czekamy na „nowe drogi”.