wikimedia.org
Zbliżająca się, czterdziesta już, rocznica wprowadzenia stanu wojennego skłania nie tylko do wspomnień, lecz także do refleksji nad tym, czy mogliśmy w ówczesnych realiach geopolitycznych uniknąć tak ostrej konfrontacji. Historia hipotetyczna jest zawsze bardzo ryzykowna, choć uprawiana przez uzdolnionych pisarzy bywa wspaniałą lekturą. Nie będzie to jednak próba kreślenia historii hipotetycznej, lecz raczej wspomnienie o tym, jak wtedy widziałem istniejące możliwości i zagrożenia, a także, jak na swoje ówczesne prognozy patrzę z perspektywy czterech dziesięcioleci.
Moim najgłośniejszym wystąpieniem publicznym poprzedzającym wprowadzenie stanu wojennego był odczyt wygłoszony 4 grudnia w krakowskim klubie „Kuźnica”, w którym nakreśliłem cztery teoretycznie możliwe scenariusze najbliższej przyszłości. Wygłoszenie tego odczytu zbiegało się z objęciem przeze mnie funkcji dyrektora Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu – partyjnego „think tanku” funkcjonującego w ramach aparatu Komitetu Centralnego PZPR. Funkcję tę objąłem dwa dni wcześniej po powołaniu mnie decyzją Biura Politycznego. Stanowisko dyrektora IPPM-L było równe stanowisku kierownika wydziału Komitetu Centralnego i wiązało się z obowiązkami doradcy Pierwszego Sekretarza.
Powołanie mnie na to stanowisko poprzedziła dwugodzinna, prowadzona późnym wieczorem i w nocy, rozmowa z generałem Jaruzelskim (23/24 listopada). Rozmowa była długa, gdyż Generał naświetlał mi dość szczegółowo sytuację polityczną i wyjaśniał, czego ode mnie oczekuje. Rozmowa ta rzuca światło na ówczesny stan ducha szefa partii.
Moja postawa – wyrażana przede wszystkim w bardzo aktywnie prowadzonej publicystyce – nie pozostawiała cienia wątpliwości co do mojego stanowiska w sprawie trwającego kryzysu politycznego. Opowiadałem się za jego rozwiązaniem w drodze wielkiego porozumienia narodowego, którego centralnym warunkiem byłoby dopuszczenie przedstawicieli solidarnościowej opozycji do udziału we władzy. Nazywałem to – między innymi na łamach „Trybuny Ludu” – „demokracją porozumienia narodowego”, a w dość licznych publikacjach zagranicznych „demokracją kontraktualną”. Istotą tej koncepcji było podzielenie się władzą i odpowiedzialnością za wyprowadzenie Polski z kryzysu z opozycja, a ściślej mówiąc z jej umiarkowanym skrzydłem, gdyż solidarnościowi radykałowie o jakimkolwiek porozumieniu słyszeć nie chcieli. Podobnie zresztą, jak to skrzydło PZPR, które wtedy nazywaliśmy „partyjnym betonem”.
Moje stanowisko było doskonale znane generałowi Jaruzelskiemu, który nawiązał do niego w naszej nocnej rozmowie. Sam fakt zwrócenia się do mnie o objęcie dość wysokiej funkcji partyjnej świadczył o tym, że takie stanowisko było wtedy akceptowalne dla szefa partii. W przeciwnym bowiem wypadku powołanie mnie na dyrektora IPPM-L byłoby niewytłumaczalnym błędem. Moje poglądy już wtedy spotykały się z mocnym sprzeciwem partyjnych ortodoksów, a po 13 grudnia atakowane były przez takie tuzy tego skrzydła, jak rektor Wyższej Szkoły Nauk Społecznych generał Norbert Michta, wykładowca tej uczelni dr Wiesław Mysłek i były minister kultury Zygmunt Najdowski, a w Biurze Politycznym dzielnie sekundował im nowy członek tego ciała Albin Siwak. Pod koniec 1983 roku zarzuty o moje „rewizjonistyczne” poglądy przedstawiło w zaszyfrowanym artykule (pod fikcyjnym nazwiskiem A.W. Kuźniecow) radzieckie pismo teoretyczne „Woprosy Fiłosofii”.
To wszystko było do przewidzenie. Na warunki stanu wojennego nie byłem dobrym kandydatem na stanowisko szefa partyjnego instytutu teoretycznego i w lutym 1984 roku zostałem z niego odwołany. Dlaczego więc generał Jaruzelski w ogóle zdecydował się powołać mnie na nie?
Stanowisko zostało opróżnione w kwietniu 1981 roku po dymisji dotychczasowego dyrektora Andrzeja Werblana, który kierował instytutem od jego powstania (w 1974 roku), łącząc to z funkcją sekretarza KC (a w 1980 roku tak że z członkostwem w Biurze Politycznym). Byłem jednym z dwóch kandydatów na to stanowisko obok – nie zdradzającego jakichkolwiek „rewizjonistycznych” poglądów – profesora Tadeusza M. Jaroszewskiego. Stanisław Kania żadnej decyzji w tej sprawie nie podjął i zawisła ona aż do zmiany na stanowisku szefa partii.
Powierzając mi to stanowisko generał Jaruzelski działał racjonalnie – oczywiście tylko jeśli założymy, że jeszcze w końcu listopada liczył na jakiś przełom, który pozwoli na wychodzenie z kryzysu drogą kompromisu z umiarkowanym skrzydłem opozycji. W takiej sytuacji byłbym przydatny znacznie bardziej niż w warunkach stanu wojennego.
Po nocnej rozmowie z Generałem miałem 25 listopada odczyt na posiedzeniu Wojskowej Rady Nauk Społecznych na temat roli nauk społecznych w pracy wojska i w przezwyciężaniu kryzysu. Była znakomita i bardzo dla mnie życzliwa dyskusja, co nieźle obrazowało stan nastrojów wyższej kadry wojskowej.
Najważniejszym moim wystąpieniem w tym czasie – a także moim najbardziej w świecie znanym wystąpieniem publicznym – był wspomniany odczyt w krakowskiej „Kuźnicy”. Zaproszenie dostałem i przyjąłem na początku listopada i nie widziałem powodu, by z niego się wycofać po objęciu nowego stanowiska. W „Kuźnicy” działał członek Biura Politycznego i sekretarz KC mój wieloletni przyjaciel profesor Hieronim Kubiak a na sali w czasie mojego odczytu było bardzo liczne grono lewicowych intelektualistów krakowskich.
Odczyt dotyczył stojących przed Polską alternatyw. Wymieniłem cztery, teoretycznie możliwe, scenariusze najbliższej przyszłości. Pierwszy – zwykły powrót do stanu sprzed kryzysu – wykluczyłem jako całkowicie nierealny. Wykluczyłem też drugi – przejęcie władzy przez „Solidarność”, gdyż doprowadziłoby to do radzieckiej interwencji (o czym powiedziałem całkowicie otwarcie). Za trzeci i najlepszy scenariusz uznałem „podzielenie się władzą”, a w razie niepowodzenia tego scenariusza za czwarty – i bardzo realny – uznałem długotrwałe rządy wojskowych. Po odczycie była długa i żywa dyskusja, bardzo przychylna wobec mojego stanowiska.
Stało się ono głośne kilka dni później, gdy na łamach partyjnej „Gazety Krakowskiej”(10 grudnia) ukazały się obszerne notatki z odczytu sporządzone przez moją byłą studentkę, bardzo znaną dziennikarkę Dorotę Terakowską ( zarazem żonę redaktora naczelnego Macieja Szumowskiego) pod wstrząsającym dla wielu tytułem „Aby porozumienie stało się faktem – partia musi zrezygnować z monopolu władzy”. Autorka zaznaczyła, że są to nieautoryzowane notatki i podkreśliła moją nową funkcję partyjną. Tekst sporządzony został bardzo starannie i w niczym nie odbiegał od tego, co powiedziałem.
Mój krakowski odczyt stał się wydarzeniem medialnym. Streścił go francuski „Le Monde”, mówiły o nim zagraniczne rozgłośnie a parę miesięcy później pełny tekst notatek opublikowało jedno z kanadyjskich pism politologicznych. Gdy 1989 roku miałem okazje odbyć dłuższą rozmowę z Tadeuszem Mazowieckim, usłyszałem od niego, jak wielkie wrażenie tekst ten zrobił na nim i jego kolegach, gdy czytali go już w warunkach internowania.
Znaczenie mojego odczytu polegało nie na tym, co zostało powiedziane, lecz kto to powiedział. Nie bez racji uważano, że są to poglądy części kierownictwa PZPR, za czym przemawiało też to, że nie spotkały mnie za ten odczyt żadne konsekwencje służbowe – przynajmniej przez ponad dwa lata. Mam głębokie przekonanie, że wyrażałem wtedy nie tylko swoje pragnienie, byśmy z kryzysu wyszli drogą narodowego kompromisu.
Czy był on wtedy możliwy? Czy nie byłem naiwny postulując coś, na co nie było wówczas warunków?
Mam w tej sprawie wiele wahań. Z późniejszych prac w Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, którymi kierowałem w latach 1993-96, wiem, jak silna i bezwzględna była presja radziecka (wspierana przez kierownictwa Czechosłowacji i NRD). O tym, ze byli oni zdecydowanie przeciwni kompromisowemu rozwiązaniu polskiego kryzysu, wiem dziś znacznie więcej, niż czterdzieści lat temu. Czy jednak zdecydowaliby się na wkroczenie do Polski, gdyby doszło do wielkiego porozumienia narodowego? Mam w pamięci dywizje radzieckie maszerujące na Warszawę w październiku 1956 roku i pamiętam, że wycofały się one w obliczu zdecydowanego stanowiska strony polskiej – partyjnego kierownictwa i popierającego je społeczeństwa. Wprawdzie, o czym w 1956 roku nie wiedzieliśmy, bardzo istotną rolę odegrało wtedy stanowisko Chin Ludowych, które interwencję zdecydowanie odrzucały, ale trzeba pamiętać, jak bardzo Polska z października 1956 roku różniła się od Polski z grudnia 1981 roku. Interwencji można było zapobiec, gdyby przeciw niej stały razem zjednoczony naród i skonsolidowany aparat państwa. To zaś zależało od tego, czy dojdzie do wielkiego porozumienia.
Słyszę nieraz, że byłem naiwny licząc na takie porozumienie po wielu latach rozczarowań do ówczesnej władzy. Nie przyjmuję tego argumentu. Uważam, że szansa na porozumienie istniała pod warunkiem, że przywódcy „Solidarności” zdecydują się na wielką odwagę i mądrość, której trzeba było, by porozumienie stało się faktem. Musieliby przełamać opór własnych radykałów, powtarzających różne zawołanie: „a na drzewach zamiast liści wisieć będą komuniści” Wiem, że do ostatniej chwili na taką odwagę i mądrość liczył generał Jaruzelski. Z wydaniem rozkazu o wprowadzeniu stanu wojennego zwlekał do wczesnego popołudnia 12 grudnia, wypatrując wieści z Gdańska, gdzie obradowała Komisja Krajowa Solidarności. Niestety przyszły wiadomości o definitywnym odrzuceniu porozumienia.
Wtedy dopiero stan wojenny stał się nieuchronny. Reszta zaś jest historią uczenia się na błędach, dzięki czemu siedem lat później zaczynały się prace nad porozumieniem okrągłego stołu. Jak mówi przysłowie : lepiej późno niż wcale.
W jednej sprawie miałem wtedy rację. Trafnie przewidziałem, że wojsko nie zawiedzie. Kilka dni wcześniej rozmawiałem o tym z jednym z najwybitniejszych polskich socjologów Stefanem Nowakiem, który pogrążony w czarnym pesymizmie zarzucał mi, że łudzę się licząc na polskich żołnierzy, którzy – jak mówił – nie staną przeciw polskim robotnikom. Tu jednak moja znajomość wojska okazała się przydatna.
Pozwoliła mi ona także przewidzieć, że w zmienionych warunkach zewnętrznych to właśnie wojskowi staną się tą siłą w obozie władzy, która otworzy drogę do porozumienia narodowego i do niezbędnych zmian politycznych, Dziś wspominając dramatyczną sytuację sprzed czterdziestu lat mamy prawo być dumni z tego, że zamiast kolejnej tragedii narodowej daliśmy przykład zbiorowej mądrości, która uczyniła z Polski pioniera zmian demokratycznych w naszej części świata. Ta mądrość i ta odwaga są nam dziś bardzo potrzebne.