Wiatr fot.FOCUS58
Jednym z ciekawszych momentów niedawnej konwencji Koalicji Europejskiej, na której prezentowani byli liderzy list do Parlamentu Europejskiego, było wystąpienie Radosława Sikorskiego. Ten znany ze swych radykalnych wypowiedzi antykomunista otwarcie ustosunkował się do postawionego mu przez jednego z wyborców zarzutu, że zgodził się kandydować razem z komunistą Millerem. Odpowiedź Sikorskiego warta jest przypomnienia.
Niczego nie wycofując ze swych dawnych wypowiedzi podkreślił on, że dziś Miller – jak i on – jest obrońcą miejsca Polski w Unii Europejskiej i że obecny spór polityczny dotyczy właśnie miejsca Polski w Europie.
Przypominam to wydarzenie, gdyż w ciekawy sposób prowadzi ono do rozważenia zasadniczej zmiany, jaka na naszych oczach dokonuje się w polskiej polityce. Zmiana ta polega na przezwyciężaniu tak zwanego „podziału postkomunistycznego”, który określał charakter tej polityki po 1989 roku.
Pojęcie „podziału postkomunistycznego” (użyte między innymi w wartościowej książce Mirosławy Grabowskiej „Podział postkomunistyczny” (Warszawa 2004) wywodzi się z socjologicznej koncepcji sformułowanej w latach sześćdziesiątych przez dwóch znanych socjologów polityki (a moich starszych przyjaciół) : Seymoura Martina Lipseta (1922-2006) i Steina Rokkana (1921-1979). Używali oni terminu „cleavages” tłumaczonego na polski jako „podział” lub „rozłam”. Idzie tu nie o jakikolwiek podział polityczny, lecz tylko o bardzo trwałą polaryzację wynikającą z ważnych wydarzeń historycznych. Pisząc o polityce europejskiej Lipset i Rokkan wymieniali trzy takie wielkie podziały, których korzenie tkwiły w reformacji, w rewolucjach narodowo-demokratycznych przełomu stuleci XVIII i XIX oraz rewolucji przemysłowej XIX wieku. „Podział postkomunistyczny” byłby kolejnym takim podziałem, u źródeł którego leżał stosunek do okresu rządów partii komunistycznych.
Podział ten nie we wszystkich państwach postsocjalistycznych ma jednakowo wielkie znaczenie. W szczególności nie wyznacza on w znaczącym stopniu układów politycznych w Rosji i w większości dawnych republik radzieckich. W Polsce natomiast miał on znaczenie fundamentalne, co wynika z faktu, że to w Polsce istniała najsilniejsza opozycja demokratyczna. Tak dla jej działaczy, jak i dla ludzi zaangażowanych po stronie ówczesnych władz, pamięć o tamtych wydarzeniach (w tym zwłaszcza o traumatycznym doświadczeniu stanu wojennego) stanowiła bardzo ważny wyznacznik dokonywanych wyborów.
Po 1989 roku podziały polityczne w naszym kraju były w pierwszym rzędzie odzwierciedleniem tak rozumianego „podziału postkomunistycznego”. Utrzymywał się on także wtedy, gdy zmieniał się układ sił. Po zwycięstwie Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich 1990 roku i po wyborach parlamentarnych 1991 roku wyrażał się on w izolacji wywodzącej się z PZPR lewicy, co zresztą było jedną z przyczyn niestabilności i upadku dwóch kolejnych rządów: Jana Olszewskiego w 1992 roku i Hanny Suchockiej rok później. Po imponującym zwycięstwie SLD w wyborach 1993 roku w kierownictwie tego ugrupowania pojawiła się koncepcja „wielkiej koalicji” z udziałem Unii Demokratycznej i Unii Pracy. Choć nie wszystkim działaczom naszego ugrupowania koncepcja ta odpowiadała, miała ona poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego a tym samym mogła stać się podstawą budowania polityki polskiej na podstawach innych niż historyczne podziały. W Unii Demokratycznej byli zwolennicy tej koncepcji, wśród których szczególną rolę odgrywał Jacek Kuroń. Większość grona kierowniczego tej partii była jednak przeciwna koalicji z SLD, co pociągało za sobą także odmowę udziału w koalicji ze strony Unii Pracy. Tym samym układ polityczny w drugiej kadencji Sejmu (1993-1997) odzwierciedlał historyczny podział na ugrupowania wyrosłe z PRL (SLD i PSL) oraz ugrupowania mające korzenie w antykomunistycznej opozycji. Podział ten utrzymał się przez dwie następne kadencje, w których SLD był albo najsilniejszą partią opozycyjną, albo głównym trzonem rządzącej opozycji. Podwójne zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich lat 1995 i 2000 oznaczało, że dla wielkiej części wyborców polityczny życiorys tego polityka nie był przeszkodą w oddaniu na niego głosu.
Taki układ polityczny załamał się w 2005 roku w wyniku dotkliwej klęski wyborczej SLD. Przyczyny tej klęski były nieraz analizowane, także przeze mnie, więc nie ma sensu by do tego wracać. Nie prowadziło to jednak do zaniku „podziału postkomunistycznego”. Podział ten utrzymywał się w postaci izolowania SLD, który przez następne czternaście lat pozostawał w opozycji i nie był brany pod uwagę przy budowaniu kolejnych koalicji rządowych.
Zarazem jednak od 2005 roku coraz silniejszy był nowy podział polityczny rozrywający dotychczasowy blok antykomunistyczny. W przededniu wyborów 2005 roku dość powszechne było przekonanie, że ich wynikiem będzie powstanie koalicji PO-PiS, co stanowiłoby odzwierciedlenie „podziału postkomunistycznego”, gdyż obie te partie kierowane były ( i są) przez ludzi niegdyś aktywnych w szeregach opozycji antykomunistycznej. Dlaczego tak się nie stało?
Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Sądzę, że w grę wchodziło kilka okoliczności. Pierwszą było to, że wobec wielkiego osłabienia SLD znikł jednoczący dawną opozycję czynnik walki ze wspólnym wrogiem. Drugą okolicznością było to, że wygrywając zarówno wybory parlamentarne jak i prezydenckie PiS uzyskał tak wielką przewagę na Platformą Obywatelską, że wykluczało to równorzędną, partnerską współpracę. Trzecią okolicznością były różnice programowe, co propagandziści PiS przekuli na przeciwstawienie Polski „solidarnej” Polsce „liberalnej”. Wreszcie nie bez znaczenia były ambicje osobiste przywódców, zwłaszcza Jarosława Kaczyńskiego, któremu nigdy nie układała się współpraca z niezależnymi od niego partnerami.
Konsekwencją załamania się koncepcji „PO-PISU” były długie lata wyniszczającej walki prowadzonej przez dwa ugrupowania o podobnych korzeniach historycznych. Raz jeszcze potwierdziła się prawidłowość, że najostrzejsza walka toczy się między tymi, którzy wyszli z tej samej formacji. Dotyczy to zarówno walk wyznaniowych (katolicy i protestanci, sunnici i szyici), jak i walk politycznych.
W walkach toczonych po 2005 roku między dwiema głównymi partiami polskiej prawicy SLD skazany był na rolę kibica. Jego poparcie nie było niezbędne ani jednej, ani drugiej stronie. Raz tylko SLD mógł znacząco wpłynąć na bieg wydarzeń: gdyby w 2015 roku jednoznacznie poparł Bronisława Komorowskiego. Jak wiadomo, tak się nie stało, co uważałem wtedy i nadal uważam za wielki błąd polityczny naszej formacji.
Obecne rządy PiS pogłębiły jednak podziały. Pokazały, że w grę wchodzą obecnie sprawy fundamentalne dla przyszłości Polski na dziesięciolecia: jej miejsce w Unii Europejskiej i utrzymanie zagrożonego ładu demokratycznego. Odpowiedzią na to jest powstanie Koalicji Europejskiej z partnerskim udziałem SLD. Jest to moment przełomowy – ostateczny kres „podziału postkomunistycznego” .
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Powstanie wielkiej koalicji nie oznacza przekreślenia naszych życiorysów. My, ludzie ideowo i życiorysowo związani z PRL, nie mamy zamiaru wypierać się własnej drogi. Nieraz krytycznie ocenialiśmy własne błędy, ale mamy prawo do dumy z tego, że w trudnych warunkach podzielonego świata dobrze służyliśmy realizacji polskiego interesu narodowego. Nasi partnerzy – ludzie dawnej opozycji demokratycznej – mają oczywiste prawo do dumy ze swych życiorysów. Spotykając się dziś po tej samej stronie nowego wielkiego podziału politycznego nie zapominamy o historii, ale nie jesteśmy już jej niewolnikami. Na tym polega historyczne znaczenie dokonanego ostatnio wyboru.