Otrzymałam list od czytelnika „Trybuny”, który słusznie zauważył, że w swoich tekstach na temat praw zwierząt, najczęściej poruszam temat dobrostanu zwierząt futerkowych: lisów, norek, szynszyli, królików. Nie wspominam natomiast o losie zwierząt hodowanych na mięso, których krótkie życie zaczyna się w obozie zagłady, a sensem tego istnienia jest wyłącznie bycie produktem na naszym talerzu.
'Chciałabym bardzo podziękować Panu za ten głos pełen empatii. Przemysłowy chów zwierząt to jeden z najdotkliwszych problemów etycznych współczesnego świata, a także coraz bardziej realne zagrożenie ekologiczne – swoista tykająca bomba z toksyn.
Hodowle mają również niezaprzeczalny (negatywny) wpływ na globalne ocieplenie klimatu.
Jak słusznie zauważają obrońcy praw zwierząt z Otwartych Klatek, nie sama śmierć zwierząt hodowlanych dostarcza najwięcej cierpienia – lecz życie na fermie, wypełnione bólem, z obozowym numerkiem wytatuowanym za uchem.
„Chów musi się opłacać. Ekonomia jest głównym wyznacznikiem stosowanych na fermach praktyk. Zwierzęta są karmione, pojone i leczone, aby zminimalizować straty i zapewnić im warunki do rozrodu oraz przetrwanie aż do czasu uboju. Zaspokajane są ich podstawowe potrzeby fizyczne, natomiast zupełnie pomijane są ich naturalne potrzeby emocjonalne i socjalne ukształtowane przez tysiące lat ewolucji” – pisze Joanna Studzińska na stronie organizacji.
Jeśli czytelnicy „Trybuny” są na to gotowi, chętnie podejmę temat w kolejnych publikacjach. Już dawno temu wykluczyłam mięso ze swojej diety. Nie mam złudzeń – ludzkość z dnia na dzień nie zmieni swojej diety. Ale ograniczenie hodowli przemysłowych powinno być wspólną sprawą, zwłaszcza teraz, kiedy świadomość naszego destrukcyjnego wpływu na klimat wzrasta.