Sąsiedzka wojna trwa już prawie trzy miesiące, mamy niebezpiecznie dużą inflację i przechrzczoną pandemię, nie bardzo wiemy jak i za co dalej pomagać uciekającym Ukraińcom – ale przecież nasze codzienne życie i związane z nim problemy trwają nadal.
Frakcja Rady sklerotyków niezadowolonych ze swego stanu zdrowia, po zakończeniu kolejnego zebrania na przyzbie i dyskusji na ważne tematy zaproponowała, abyśmy jeszcze wymienili się wrażeniami z pobytów w klinikach i ocenili ich sprawność organizacyjną – bez wkraczania w problematykę medyczną, bo na niej się nie znamy. Członkowie frakcji nie byli zmuszeni do długotrwałych pobytów w tych placówkach. Bardzo tego nie lubią i udawało im się korzystać z ich gościnności maksimum przez tydzień, a najczęściej przez trzy – cztery dni.
Taki drobiazg – dobre wychowanie
Do rozpoczęcia zwierzeń zmobilizowano najstarszego wiekiem i rangą, pułkownika i profesora, którego po pewnych kłopotach z rytmem serca zawieziono do wyspecjalizowanego i znanego Instytutu w Aninie pod Warszawą, Miła lekarka pełniąca rolę gospodyni w tzw. izbie przyjęć przeprowadziła z nim wywiad i dość szybko znalazł się w dwuosobowym pokoju z łazienką wyposażoną w uszkodzony, ale jednak czynny prysznic. W późnych godzinach wieczornych odwiedził go bardzo młody praktykant, wyciskał z niego dokładne informacje o samopoczuciu i współpracy z sercem, Rano przyszedł lekarz „prowadzący”, niemal równie dociekliwy. Zrobiono mu kilka badań i po trzech dniach wypuszczono dając do zrozumienia, że chyba jeszcze trochę pożyje.
Z profesjonalnego punktu widzenia wszystko więc było OK., ale mimo to nasz kolega nie zachował najlepszych wspomnień o tej „placówce medycznej”. Naciskany przez nas wymienił dwie przyczyny tej pozaprofesjonalnej niechęci.
Po pierwsze – jego zdaniem – bardzo liczny i mało pomocny personel pomoczy. Wysyłano go – w końcu 90-latka -, na badania do odległych części wielkiego obiektu, nie dając dostatecznie jasnych wskazówek dojścia. Gubił się, prosił o pomoc spotkane osoby z „obcego personelu, na co reagowały z widocznym zniecierpliwieniem, a zarazem zdziwieniem, że nikt go nie poprowadził ani nie zawiózł. Za to w bliskim jego kwatery pokoju pielęgniarek słychać było stale towarzyskie rozmowy przy kawie, wzbogacane perlistym śmiechem.
I po drugie – opowiadający nie jest specjalnie wrażliwy na punkcie swoich długich tytułów naukowych i wojskowych, ale zdziwił się, że ordynator goszczącego go oddziału szpitala, znacznie młodszy wiekiem i stopniem naukowym, wielokrotnie przechodził koło jego kwatery, ale ani razu nie zajrzał z uśmiechem i pytaniem, jak się czuje, i czy nie trzeba mu w czymś pomóc. Niby drobiazg i niemający związku z medycyną. Ale świadczący o czymś ostatnio zaniedbywanym – o dobrym wychowaniu.
Uśmiech dobry na wszystko
Pocieszyły nas opowiadania dwóch kolegów, którym wszczepiano stymulatory serca w szpitalu na warszawskiej Woli. Było to jeszcze przed oddaniem w tym szpitalu nowego budynku kardiologii. Warunki „mieszkalne były fatalne, ale organizacja i opieka – znakomite. Wszystko punktualnie i z uśmiechem. Nawet sam zabieg okraszony był interesującą i wzbudzającą wesołość rozmową z chirurgiem i jego asystentką rozcinającymi bohaterskie piersi naszych kolegów i wciskającymi im „pudełko” i druciki łączące je z sercem.
Po tym zabiegu byli jeszcze następny dzień w szpitalu. W czasie tego dnia kilkakrotnie nawiedzała ich brygada złożona z trzech uroczych lekarek – chyba praktykantek, które ich badały, sprawdzały funkcjonowanie wszczepionych „pudełek” i, tworząc samozwańcze konsylium, korygowały im zestawy przyjmowanych leków.
Członkowie naszej Rady korzystali jeszcze usług warszawskich szpitali na Pradze, na dolnym Mokotowie, na Grochowie, na Szaserów (wojskowy) i szpitala MSW. Uznali ich organizację za „średnią”, czyli niezachwycającą, ale znośną i niewymagającą odrębnego omówienia.
Wszyscy koledzy mieli też sytuacje, w których musieli złożyć wizyty szpitalom „na prowincji”, w niewielkich miastach, zarówno bliskich Warszawy (jak np. Radzymin), jak i od niej dalekich (jak np. Busko-Zdrój). Jednomyślnie uznaliśmy, że organizacja i stosunek do „klientów” w tych szpitalach jest lepszy, niż w metropoliach. Wydaje się, że sprzyja temu przeciętnie mniejsza liczba pacjentów i charakterystyczny dla małych miejscowości (nie tylko w Polsce) bardziej współczujący stosunek do „bliźniego|”, którego spotkało nieszczęście. Nie wykluczałbym tu pozytywnego oddziaływania kościoła, którego wpływ na zachowanie „wiernych” w tych miejscowościach jest zwykle znacznie większy, niż w coraz bardziej agnostycznych wielkich miastach.
Kombatant z II wojny – gatunek zanikający
Nasze wrażenia organizacyjne ze spotkań z państwowymi i samorządowymi szpitalami uznaliśmy w sumie za pozytywne. Niedoróbki były, ale występowały w skali niepowodującej u nas wstrząsu psychicznego. Jeden powtarzający się w kilku zwiedzanych placówkach fakt uważamy jednak za denerwujący. Chodzi nam o pewne przywileje dla kombatantów II wojny światowej. Prawie w każdej placówce wisi wśród innych komunikatów informacja o szczególnym traktowaniu kombatantów, ale powoływanie się na nią budzi wyraźne zdziwienie. To jeszcze tacy żyją? Co z nimi zrobić, jak np. proszą o jednoosobowy pokój, albo miejsce bliżej okna w pokoju kilkuosobowym? Przecież te pokoje i miejsca już zarezerwowano dla szwagra prezesa spółki XX, działacza rządzącej partii pana VZ, albo ważnego urzędnika.
W widoku z góry społecznej drabiny takie mikro problemy zapewne giną. Dlatego miłościwie panujący nam prezydent na ubiegłorocznym spotkaniu z kombatantami – uczestnikami Powstania Warszawskiego, był łaskaw powiedzieć (cytuję z pamięci), że „jest Was coraz mniej – będziemy Was nosić na rękach”. Nie zauważyłem tego wysiłku. I dobrze, bo niektórym mocno się przytyło!
Prywatnie wygodniej
Bardziej majętni członkowie naszej Rady korzystają także z usług medycznego sektora prywatnego. Ogólne wrażenie – organizacja jest lepsza i warunki pobytu przypominają 4-gwazdkowe hotele. Przodownikiem organizacyjnym wydaje się być połączona sieć placówek Medicover – Damiana. Ten „koncern” medyczny stosuje jednak tak wysokie ceny, że odstrasza nawet najlepiej sytuowanych emerytów – kombatantów. Poza tym z oficjalnych informacji o zróżnicowanych „pakietach” zapewniających stałą opiekę seniorom wynika, że są one oferowane osobom w wieku 60 – 80 lat. Stąd wniosek, że członkowie naszej Rady w wieku oscylującym wokół 90 – 100 lat, nie są już godni nawet wysoko płatnej opieki ze strony komercyjnych firm. Pewnie chodzi o to, że mogą sprawiać za dużo kłopotów, a ich niemal gwarantowana szybka wyprowadzka do „krainy wiecznych łowów” może być kosztowna.
Żeby pocieszyć i rozweselić zbierających się już do wyjścia gości przypomniałem im znaną tezę, że „w końcu wszystko i tak zależy od ludzi”. Przykładem jest historia leczenia mego lewego oka. Prawe jest niemal nieczynne, więc nie warto go leczyć. Lewe trzyma się jako – tako, ale `uznano, że aby jeszcze nadal się trzymało, to trzeba co dwa miesiące robić mu zastrzyk. Zapewniłem kolegów, że nawet krótkotrwałe funkcjonowanie z igłą tkwiącą w oku nie należy do przyjemności. Głosy współczucia przytłumiłem stwierdzeniem, że jakoś to znoszę, ale z zupełnie pozamedycznego powodu. Zastrzyki te, wymagające specjalnych uprawnień, robi mi właśnie w prywatnej klinice w Legionowie urocza moda okulistka, dbająca właśnie o perfekcyjną organizację niemal taśmowo wykonywanych zabiegów. Gdyby dziewczyn o takich cechach charakteru było w służbie zdrowia więcej, to i nasze opinie byłyby bardziej entuzjastyczne. Ta z Legionowa z racji różnicy wieku mogłaby być moją córką, a jakbym się uparł, to nawet wnuczką. Ale przywraca mi część dawnej odwagi.
No właśnie – powiedział jeden z gości – bo budzi u ciebie uczucia rodzinne, a to zawsze pomaga przetrwać trudne chwile.
Zaśmiałem się. Samokrytycznie stwierdzam, że te odczucia raczej nie przypominają rodzinnych. Żałuję tylko, że są o minimum o 20 lat spóźnione.