Portugalskie rządy w reprezentacji Polski skończyły się po 11 miesiącach szybkim rozwodem na warunkach podyktowanych przez Paulo Sousę. Były już selekcjoner zrezygnował z czterech ostatnich pensji, to samo zrobili jego współpracownicy, więc w kasie polskiej federacji zostało koło 600 tysięcy euro. Kto przejmie te pieniądze dowiemy się 19 stycznia.
W tej przykrej sytuacji tak naprawdę jedyną korzyścią jest to, że PZPN hurtem i niemal od ręki pozbył się całej cudzoziemskiej ekipy szkoleniowej, której utrzymanie kosztowało miesięcznie około 150 tys. euro. Paulo Sousa ani szóstka jego współpracowników od tego nie zbiednieją, bowiem uwolniony od kontraktu z polską federacją portugalski szkoleniowiec szybciutko zawarł nową umowę i już od minionej środy jest formalnie trenerem Flamengo z miesięczną pensją wynoszącą wedle brazylijskich mediów około sto tysięcy euro netto. Jego zadowolenie jest więc jak najbardziej zrozumiałe, a jeśli coś powinno nas w jego zachowaniu irytować, to tylko bezczelność, której dał wyraz w ironicznym pożegnaniu z Polską zawartym we wpisie na Instagramie. „Chcę wszystkim z osobna podziękować za to wzbogacające i zaszczytne doświadczenie. Zbigniewowi Bońkowi dziękuje za możliwość pracy dla tego wspaniałego kraju – Polski. Zawodnikom dziękuje za naukę, ewolucję i ciężką pracę. Dziękuje pracownikom PZPN za dawanie nam zawsze najlepszych warunków do pracy na rzecz realizacji naszych celów. Dziękuje fanom za wsparcie dla naszego zespołu w dobrych i trudnych czasach. Uwierzcie i ufajcie sobie i do zobaczenia w Katarze” – napisał Paulo Sousa.
Jego bezczelność polega na tym, że rejterując z posady selekcjonera biało-czerwonych na trzy miesiące przed meczami barażowymi dał oczywisty dowód swojej niewiary w wywalczenie przez polski zespół awansu do finałów mistrzostw świata w Katarze. Gdyby uważał inaczej, nie rzucałby zabawkami, bo w przypadku awansu jego umowa zostałaby przedłużona automatycznie do końca 2022 roku, co dałoby mu łączny zarobek z tego tytułu w granicach jednego miliona euro, a ponadto dostałby gwarantowany jak się okazało w umowie drugi milion euro za wywalczenie awansu, a ponadto dostałby jeszcze ekstra premię za występ biało-czerwonych na mundialu. Zapewne nieźle też zarobiłby w 2022 roku na kontraktach reklamowych. W sumie zatem mógłby przez ten rok zarobić tyle samo, ile przez dwa lata zarobi jako trener Flamengo, mając jeszcze w perspektywie przedłużenie umowy z PZPN na kolejne lata na jeszcze lepszych finansowo warunkach. To szacunkowe wyliczenie pokazuje, że Paulo Sousa zwiał z Polski nie z powodu pieniędzy, bo w Brazylii większych nie zarobi, tylko zwyczajnie ze strachu przed kompromitacją zawodową.
Plotka głosi, że Portugalczyk już we wrześniu ub. roku podjął decyzję o zakończeniu pracy w PZPN, ale chciał zostać z niej wyrzucony. Liczył, że porażka z Węgrami i utrata rozstawienia w barażach sprowokuje nowe władze polskiej federacji do zerwania z nim umowy za sowitym odszkodowaniem. Gdy do tego nie doszło, chcąc nie chcąc w grudniu musiał już sam poprosić o jej rozwiązanie na dużo dla siebie mniej korzystnych warunkach. Ile w tym prawdy trudno ocenić, ale historia futbolu zna mnóstwo takich „numerów”, więc przypadek Paulo Sousy może być jednym z nich. Ale jak to się w Polsce zwykło w takich sytuacjach mawiać, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Prezes PZPN Cezary Kulesza ma teraz nie tylko wolną rękę w wyborze nowego selekcjonera, lecz także sporo pieniędzy do wydania, nie musi więc szukać wariantu oszczędnościowego. Takim bez wątpienia byłoby przywrócenie do pracy poprzednika Paulo Sousy, czyli Jerzego Brzęczka, który wciąż ma ważny kontrakt z PZPN wart 160 tys. złotych miesięcznej pensji. Albo powtórne zatrudnienie poprzednika Brzęczka na tej posadzie, czyli Adama Nawałkę, który po odejściu z PZPN pomijając krótki i nieudany epizod w Lechu pozostaje na bezrobociu, więc nie ma argumentów do żądania wygórowanego wynagrodzenia.
Prezes Kulesza na antenie TVP Sport poinformował, iż nazwisko nowego selekcjonera kadry zostanie ogłoszone po zaplanowanym na 19 styczniowego posiedzeniu zarządu związku. „Wyboru dokonamy na pierwszym w nowym roku posiedzeniu zarządu. Nie wyobrażam sobie, że trener, który wywalczy awans w barażach, nie pojedzie potem z zespołem na mistrzostwa świata. Będzie dalej prowadził kadrę, to dla mnie logiczne rozwiązanie. Chętnych do podjęcia wyzwania nie brakuje, wciąż pojawiają się nowe oferty. Mogę tylko powiedzieć, że dwie grube ryby pływają w tym stawie” – wyjawił sternik polskiego futbolu. Może miał na myśli Włocha Fabio Cannavaro i Niemca Juergena Klinsmanna, bo nazwiska tych szkoleniowców, a przed laty wybitnych piłkarzy, pojawiły się w ostatnich dniach w przestrzeni medialnej jako tych, którzy są chętni do poprowadzenia polskiej drużyny. Prezes Kulesza przed podjęciem decyzji powinien jednak najpierw pogadać z kluczowymi zawodnikami kadry, a zacząć od jej kapitana Roberta Lewandowskiego.