Obserwatorzy waszyngtońscy myśleli już po wystąpieniu Donalda Trumpa na posiedzeniu obu izb Kongresu, że przyjął posturę godną prezydenta, ale szybko zmienili zdanie.
„Jak nisko upadł prezydent Obama, by podsłuchiwać moje telefony w czasie uświęconego procesu wyborczego. To jest Nixon/Watergate. Zły (lub chory) człowiek!” – napisał na swoim ulubionym Twitterze, nie wskazując cienia poszlak.
Rzecznik b. prezydenta sucho oświadczył, że „prezydent Obama ani żaden przedstawiciel Białego Domu nigdy nie nakazali inwigilacji jakiegokolwiek obywatela USA. Każda sugestia, że było inaczej, jest fałszywa”. Inna sprawa, że służby podsłuchując obcych dyplomatów, np. rosyjskich – czego nie ukrywały – mogły dosłuchać się ludzi przekazujących stanowisko Trumpa.
Trump nie poprzestał na jednym bluzgu. „Mogę się założyć, że dobry prawnik może zrobić świetną sprawę z faktu, że prezydent Obama podsłuchiwał moje telefony w październiku, tuż przed wyborami!”, pogroził w kolejnym.
Trump stracił nerwy w chwili, gdy coraz więcej doniesień o kontaktach w czasie kampanii członków jego sztabu z przedstawicielami władz Rosji. „Washington Post” napisał, że prokurator generalny i minister sprawiedliwości, Jeff Sessions zataił takie kontakty podczas przesłuchań w Senacie.
A „New York Times”, że sojusznicze wywiady w tym holenderski i brytyjski doniosły władzom USA o spotkaniach ludzi ze sztabu Trumpa z członkami władz i wywiadu rosyjskiego w miastach europejskich. Wywiad USA też podsłuchał takie rozmowy, a „niektóre odbyły się na Kremlu”.