„Biada politykowi, którego racje przystąpienia do wojny nie zdają się tak pewne przy jej zakończeniu, jak przy jej początku” – te słowa Bismarcka przypomniał Norman Podhoretz. Amerykański publicysta, ideolog neokonserwatyzmu w drugiej połowie XX wieku. Przypomniał we wstępie do swej książki „Dlaczego byliśmy w Wietnamie”. Napisanej w 1982 roku.
Siedem lat wcześniej, w nocy 29 kwietnia 1975 ambasada USA w Sajgonie przypominała rozgrzaną puszkę sardynek. Tysiąc stłoczonych Wietnamczyków, wymieszanych z personelem ambasady Republiki Korei i ostatnimi Amerykanami nadzorującymi ewakuację czekało na ewakuację.
Śpieszyli się wszyscy. Bali się wkraczających oddziałów północnowietnamskich i gniewu tysięcy Wietnamczyków pozostawionych za murami placówki. Wymachującymi paszportami z amerykańskimi wizami. Wtedy ich czarnorynkowa cena, dla wielu cena życia, wzrosła do pięciu tysięcy USD.
Rankiem, o godzinie 4.42, ambasador USA Graham Martin wsiadł do helikoptera. Wśród oczekujących tam Wietnamczyków wybuchła panika. Dostrzegli, że wahadłowo kursujące śmigłowce preferują białych uciekinierów. Zrozpaczeni Wietnamczycy próbowali przerwać, chroniący lądowisko, kordon marines. W żywiołowej, chaotycznej strzelaninie zginęło dwóch amerykańskich żołnierzy. Ostatnich poległych w tej wojnie.
O godzinie 7.53 ostatni amerykański helikopter opuścił Wietnam Południowy.
Trzy godziny później pierwszy północnowietnamski czołg wyłamał bramę pałacu prezydenckim w Sajgonie. Obrony nie było. Generał Duong Van Mionh, ostatni prezydent Republiki Wietnamu, miał już przygotowany akt przekazania swej władzy. Ale zdobywcy zlekceważyli go, zażądali bezwarunkowej kapitulacji. Na frontonie pałacu zawiesili sztandar rewolucyjnego rządu południowego Wietnamu.
Atak był tak szybki, że ekipy zachodnich telewizji nie zdążyły go sfilmować. Dlatego na prośbę delegacji akredytowanych mediów, jeszcze tego samego dnia, dzielni żołnierze Ho Chi Minha powtórzyli finał wyzwolenia Sajgonu. Aby przygotowane już kamery dobrze uchwyciły i uwieczniły ten historyczny moment.
Tak zakończyła się najkosztowniejsza z najgłupszych wojen jakie USA toczyły. Wojny, która nie musiała wybuchnąć.
Spokojni Amerykanie
Trzydzieści lat wcześniej nie było ekip telewizyjnych w Wietnamie. Świadkowie zapamiętali, że przyjechał na plac Ba Dinh w Hanoi francuskim samochodem, eskortowany przez gwardię rowerzystów. Półmilionowy, zebrany tam tłum ujrzał go na prowizorycznej trybunie. W otoczeniu ministrów powołanej wtedy Demokratycznej Republiki Wietnamu oraz grona amerykańskich oficerów.
„Wszyscy ludzie zostali stworzeni jako równi sobie. Stwórca obdarzył ich niepodważalnymi prawami do życia, prawem do wolności oraz prawem do poszukiwania szczęścia” – odczytał inwokację do napisanej przez siebie Deklaracji Niepodległości Wietnamu. Kopi Deklaracji Niepodległości USA.
Czynił tak nieprzypadkowo. Za plecami miał Archimedesa Patti, majora amerykańskiego wywiadu. Szefa delegacji armii Stanów Zjednoczonych. Armii, która uzbroiła defilujących przed trybuną partyzantów nacjonalistycznego Viet Minhu. Armii, której samoloty przelatywały nad placem i trybuną oddając zebranym przyjacielskie pozdrowienia. Zwłaszcza jej sojusznikowi Ho Chi Minhowi, liderowi Viet Minhu, proklamującemu wtedy, 2 września 1945 roku, powstanie Demokratycznej Republiki Wietnamu i przyszłą niepodległość całego kraju.
Proklamującemu na wyrost, bo władza Ho Chi Minha długo się w Hanoi nie utrzymała. Tydzień później wkroczyły tam oddziały nacjonalistów z Republiki Chińskiej, niechętnej niepodległemu Wietnamowi.
Chińczycy zajęli północne tereny Wietnamu, bo miesiąc wcześniej, podczas konferencji poczdamskiej, ówcześni przywódcy USA, ZSRR i Wielkiej Brytanii, podzielili świat na sfery swych wpływów.
Tam też zadecydowano o przyszłości Wietnam. Byłą kolonię francuską, okupowaną od 1940 przez Japończyków, podzielono arbitralnie na dwie strefy. Północne tereny dostały w zarządzanie sojusznicze Chiny, rządzone wtedy przez nacjonalistę Czang Kai – szeka. Południe kraju przypadło Wielkiej Brytanii usadowionej w niedalekiej Birmie.
Ponieważ Londyn potrzebował poparcia Francji dla brytyjskiej polityki w Niemczech, to oddał „swoje” południe Wietnamu generałowi de Gaulle. Ponieważ Czang Kai – szek ciągle potrzebował pieniędzy na wojnę domową z chińskimi komunistami, to odsprzedał przydzieloną mu północ Wietnamu, Francuzom.
Ku zadowoleniu Ho Chi Minha, który wolał mieć za przeciwnika dalekiego, europejskiego okupanta niż wielkiego, azjatyckiego sąsiada. Wietnam zmagał się z chińskimi dominacjami i okupacjami przez przynajmniej tysiąc lat. Z francuską ekspansją kolonialną tylko od stu.
Uzbrojona przez Amerykanów, bitna wietnamska partyzantka przyjęła Francuzów wrogo. Na tradycyjnie wojowniczej Północy kraju po kilku miesiącach walk Francuzi kontrolowali jedynie miasta i najważniejsze szlaki komunikacyjne. Na pozostałych terenach toczyła się nieustanna wojna partyzancka. Na tradycyjnie biznesowym Południu, Francuzi wskrzesili przeszłość. W 1949 roku powołali tam marionetkowy rząd z powszechnie nieszanowanym cesarzem Bao Daiem. Playboyem, bohaterem towarzyskich kronik w bulwarowych gazetach.
Po ośmiu latach wyczerpującej wojny doborowa armia francuska przegrała z mistrzowską partyzantką Viet Minhu. Jej klęskę pieczętuje bitwa w dolinie Dien Bien Phu. Stała się ona wzorem dla antykolonialnych partyzantek na całym świecie.
Po Dein Bien Phu Francuzi myśleli o jednym. Jak honorowo wycofać się z azjatyckich Indochin. Z Wietnamu, ale też ze zbuntowanych Laosu i Kambodży. Spróbować ocalić dla Francji śródziemnomorskie kolonie, zachować zamorską Algierię. Dlatego podczas międzynarodowej konferencji pokojowej w Genewie w 1954 roku Francuzi godzili się na przedkładane im propozycje pokoju. Wydało się, że Wietnam już wtedy zostanie zjednoczony.
Jednak pozostałe delegacje miały już inne cele. Wielka Brytania chciała zachować podział Wietnamu. Liczyła, że tak osłabiony nie będzie wzorem dla jej kolonii i azjatyckich sojuszników. Amerykanie, przestraszeni wojną koreańską i narastającą popularnością komunistycznej ideologii w Azji, postanowili tam zastopować widmo komunizmu. Nie mieli wtedy jeszcze pomysłu jak to uczynić. Osłabiony śmiercią Stalina Związek Radziecki grał dalej rolę mocarstwa, ale w czasie negocjacji scedował azjatyckie rozgrywki na wtedy jeszcze sojusznicze Chiny.
Dzięki temu komunistyczny Pekin ograł wszystkich wracając do zasad cesarskiej polityki w tym regionie. Wsparł niekomunistyczne rządy w odzyskujących niepodległość Kambodży i Laosie by przywrócić tam swe dawne wpływy. Wsparł ideę utrzymania dwóch konkurencyjnych państw na terenie Wietnamu graniczących na linii 17 równoleżnika. By zachować rolę przyszłego arbitra.
Wspólną wolą konferencji zjednoczenie Wietnamu nastąpić miało dopiero po przeprowadzeniu wolnych wyborów w obu prowincjach. Wyznaczono ich ostateczny termin. Lipiec 1956 roku.
Aktywność chińska zmobilizowała Stany Zjednoczone. Amerykanie postanowili zablokować wolne wybory, bo prognozy były jednoznaczne. Niezwykle popularny Ho Chi Minh i jego nacjonalistyczny Viet Minh wygrałby je zdecydowania na Północy. I również na Południu, choć z gorszym wynikiem.
Od jesieni 1954 roku Amerykanie zajmują miejsce ustępujących Francuzów na wietnamskim Południu. Współtworzą tam Republikę Wietnamu. Alternatywną wobec północnej, coraz bardziej „socjalistycznej” Demokratycznej Republiki Wietnamu. Szukają też wietnamskiego lidera, alternatywnego wobec Ho Chi Minha. Swego niedawnego sojusznika w wojnie z Japończykami.
Tragedia pomyłek
Stawiają na niepodległościowego działacza, wietnamskiego katolika Ngo Dinh Diema. Powszechnie wtedy poważanego. Warto przypomnieć, że w 1945 roku Ho Chi Minh tworząc pierwszy rząd niepodległego Wietnamu zaproponował w nim udział Ngo Din Diemowi. Ale ten odmówił i wyjechał do USA gdzie nawiązał wiele korzystnych kontaktów.
W 1954 roku Ngo Dinh Diem nie odmówił. Został premierem pro amerykańskiego Wietnamu. Dzięki pomocy USA ożywił gospodarkę wietnamską. Obalił archaicznego cesarza, ubrał Wietnam w republikańskie, demokratyczne szaty. Podczas swej wizyty w USA w 1957 amerykańskie media uznały go za „jedną z największych postaci XX wieku”. Atrakcyjnego prozachodniego demokraty z wietnamską twarzą.
Niestety premier Ngo Dinh miał do użytku wewnętrznego drugą twarz. Katolickiego, nepotycznego inkwizytora. Choć za granicą deklarował przywiązanie do demokracji, to u siebie surowo zwalczał każdą opozycję polityczną. Dodatkowo rozniecił konflikty z silnymi na Północy sektami religijnymi i początkowo sprzyjającymi mu buddystami.
Swą liczną, pazerną rodziną obsadził najważniejsze stanowiska w państwie. Od ministra – szefa policji po kardynała wietnamskiego kościoła katolickiego. Wtedy w Sajgonie żartowano, że przed braćmi Ngo Dinh nie ma ucieczki. Kontrolują wszystko co jest na ziemi, i jeszcze dodatkowo niebo.
W listopadzie 1966 roku wspierany przez wywiad USA pucz południowo wietnamskich wojskowych obalił rząd Ngo Dinh Diema. Znienawidzonego premiera i jego brata, szefa policji Ngo Dinh Nhu, wietnamscy żołnierze odnaleźli w katolickim kościele w chińskiej dzielnicy Cholon stołecznego Sajgonu. Zabili ich bez wahania. Na wieść o tym mieszkańcy Sajgonu szaleli z radości.
Krótka była ta radość, bo był to początek późniejszych, kolejnych klik wojskowych. Miały one wspólne cechy. Gigantyczny ciąg do korupcji oraz brak woli walki z miejscowymi partyzantami i armią Północy. Amerykanie uporczywie prowadzili tę, z góry skazaną na przegraną, wojnę. Nie pomogły setki tysięcy ich żołnierzy zaangażowanych w walki. Nie pomogła „wietnamizacja” wojny, czyli opłacanie armii Południa aby walczyła z partyzantką i wojskiem Północy.
Wojna wietnamska kosztowała USA ponad 60 tysięcy zabity, 313 tysięcy rannych, w tym ponad 150 tysięcy inwalidów. Wietnam Południowy stracił prawie 300 tysięcy zabitych żołnierzy. Straty Wietnamu Północnego, sumując żołnierzy, partyzantów i cywilów, szacuje się nawet na ponad milion zabitych.
Znów w sojuszu
„Cieszymy się, że znów jesteście” – takimi transparentami witano Amerykanów w Hanoi i Ho Chi Minh City, czyli dawnym Sajgonie. w 1995 roku. Kiedy między nawiązano stosunki dyplomatyczne i zniesiono amerykańskie embarga.
Wietnam po wprowadzeniu prorynkowych reform „doi moi” stał się kolejnym gospodarczym „azjatyckim tygrysem”. Światowym liderem w produkcji kawy, ryżu, przypraw. Atrakcyjnym miejscem dla inwestycji przemysłowych. Przede wszystkim japońskich, południowokoreańskich, singapurskich, ale też amerykańskich i europejskich. Dwadzieścia pięć lat po nawiązaniu stosunków dyplomatycznych Wietnam jest nadal ważnym sojusznikiem USA w regionie Pacyfiku. Jednym z filarów tworzonej tam przez Waszyngton antychińskiej polityki.
Dlatego liczne amerykańskie delegacje państwowe składające wieńce w hanojskim mauzoleum Ho Chi Minha. A wielu amerykańskich historyków i publicystów skłania się ku tezie, że to Ho Chi Minh mógł być tym „azjatyckim Tito”. Autentycznym przywódcą narodu, zachowującym niezależność polityczną od Moskwy i Pekinu. Strategicznym sojusznikiem Waszyngtonu.
Jeden zły personalny wybór doprowadził do wieloletniej, wyniszczającej wojny. Zakończonej ostatecznie w 1976 roku zjednoczeniem oby państw wietnamskich. A przecież gdyby w 1954 roku Amerykanie nie odrzucili możliwości współpracy z „komunistą” Ho Chi Minhem, to nie musieliby się angażować w niepotrzebną wojnę. Nie popełnili by tych potwornych zbrodni, za które wstydził się Normam Podhoretz.
Nie musieliby też uciekać z Wietnamu pozostawiając swych sojuszników na niełasce zwycięzców. Wracać tam teraz z zaproszeniem do strategicznej, anty chińskiej gry.