O wojnie domowej w Jemenie pisze się i mówi prawie wcale. Nie jest to bynajmniej wyłącznie polska specyfika. Światowe media też wolą zajmować się innymi, lepiej „sprzedającymi” się tematami. Tymczasem w tym trwającym już sześć lat konflikcie, jak w soczewce skupiają się polityka imperialna mocarstw, impotencja organizacji międzynarodowych i tragedia ludności cywilnej.
Początek wojny domowej w Jemenie sięga roku 2011. Wówczas to na fali „Arabskiej Wiosny” do ustąpienia z urzędu został zmuszony prezydent Ali Abdullah Saleh, rządzący niepodzielnie krajem od 1978 r. Podobnie jak w innych państwach regionu, także tutaj liczono na poważne przemiany demokratyczne i społeczne. Jednak nadzieje na reformy przygasły już rok później. Przeprowadzone w 2012 r. wybory prezydenckie wygrał bowiem dotychczasowy zastępca Saleha, Abdrabbuh Mansur Hadi. Brak zmian, niestabilna sytuacja polityczna, a przede wszystkim klęska głodu, podkopały pozycję nowego prezydenta. Ostatecznie Hadi musiał uciekać z kraju, gdy wspierani przez Iran rebelianci Houthi zdobyli jemeńską stolicę we wrześniu 2014 r., a więc w zaledwie dwa lata po wyborach prezydenckich.
Saudyjskie poczucie obowiązku
Hadi schronił się w Arabii Saudyjskiej, która poczuła się w obowiązku do podjęcia interwencji zbrojnej. Oficjalnie saudyjskie siły otrzymały za zadanie przywrócenie do władzy prawowitego prezydenta. Nieoficjalnie jednak chodziło przede wszystkim o zniwelowanie wpływów Iranu w regionie. Z tego też powodu do Saudów przyłączyły się wkrótce inne państwa sunnickie, w tym Zjednoczone Emiraty Arabskie. Nowa koalicja mogła ponadto liczyć na wsparcie techniczne i wywiadowcze, a prawdopodobnie także zbrojne, ze strony Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji.
W konsekwencji międzynarodowego zaangażowania, wojna w Jemenie zaczęła się toczyć według scenariusza syryjskiego. Trudno jednoznacznie wskazać, która strona konfliktu odpowiada za większe zbrodnie, która przysporzyła cywilom większego cierpienia. Wydawałoby się jednak, że koalicja pod wodzą Arabii Saudyjskiej, wspierana przez światłe zachodnie mocarstwa, będzie przynajmniej starała się prowadzić wojnę w „cywilizowany” sposób. Nic bardziej mylWnego. Jak alarmuje ONZ, to właśnie koalicyjne siły mają na sumieniu większość ofiar śmiertelnych wśród dzieci. Bezwzględne tłumienie rebelii już doprowadziło do śmierci ok. 10 tys. osób, zaś niemal 3 mln musiało opuścić swoje domy. Jak wygląda „humanitarna” saudyjska interwencja w Jemenie można było przekonać się w październiku 2016 r., kiedy podczas jednego zaledwie ataku ich lotnictwa zginęło co najmniej 140 cywilów.
Okno na świat. A raczej na pomoc
Trudno zatem dziwić się, że rozpoczęcie ofensywy sił koalicyjnych na port Al-Hudajda w ubiegłym tygodniu wywołało trwogę wśród jego mieszkańców. Od początku trwania wojny domowej miasto to stało się domem dla ponad 600 tys. osób, z czego połowa to dzieci. Al-Hudajda to także jedyny funkcjonujący port, przez który do Jemenu trafia ponad 70 proc. wszelkiej pomocy humanitarnej. Pierwsze dni walk potwierdziły obawy mieszkańców i organizacji międzynarodowych. Jak podają agencje informacyjne, w kulminacyjnym momencie ataku sił prorządowych na rebelianckie pozycje w ciągu zaledwie pół godziny przeprowadzono 30 nalotów. Houthi nie pozostali dłużni. Do soboty, 16 czerwca, liczbę ofiar śmiertelnych szacowano na co najmniej 280.
Organizacje humanitarne wezwały do zaprzestania walk, lecz ich apel pozostał bez odpowiedzi. Po raz kolejny skompromitowała się Rada Bezpieczeństwa ONZ, która nie była w stanie wypracować konkretnego stanowiska. Przygotowany przez Szwedów pierwotny tekst rezolucji wzywał siły koalicyjne do zaprzestania ofensywy i umożliwienia statkom z żywnością i lekami bezpiecznego wyładunku. Rezolucję oprotestowali jednak przedstawiciele USA i Wielkiej Brytanii – sojusznicy Arabii Saudyjskiej i cisi członkowie koalicji. Pod ich naciskiem, Rada Bezpieczeństwa wydała jedynie rezolucję apelującą do obydwu stron o „poszanowanie międzynarodowego prawa humanitarnego”.
Al-Hudajda albo śmierć
Ambasador Zjednoczonych Emiratów Arabskich przy ONZ przyznał, że walki będą trwały aż do całkowitego opanowania miasta przez siły koalicyjne. Jego zdaniem, zdobycie Al-Hudajdy jest bowiem jedyną szansą na jak najszybsze zakończenie wojny w Jemenie. Przedstawiciele Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża alarmują natomiast, że mieszkańcy Al-Hudajda przygotowują się na najgorsze. W jednym z opublikowanych w mediach społecznościowych wpisie pracownik Czerwonego Krzyża pisał: „Ludzie żyją w slumsach, na obrzeżach miasta, żywiąc się okruchami chleba, które wygrzebują ze śmieci. Pieniędzy mają tylko na kupno oleju w plastikowych torebkach, co starcza na przygotowanie jednego posiłku dziennie”.
Eksperci ostrzegają, że zamknięcie portu w Al-Hudajdzie nawet na jeden dzień może doprowadzić do wybuchu kryzysu humanitarnego w mieście. Wśród jego pierwszych ofiar będą dzieci, stanowiące obecnie niemal połowę wszystkich mieszkańców. Już teraz widok głodnych kilkulatków snujących się po ulicach miasta nie jest niczym zaskakującym – o czym alarmują obecni na miejscu przedstawiciele organizacji międzynarodowych. Jak wielkie grozi im niebezpieczeństwo dowodzą szacunki ONZ, według których walki o portowe miasto mogą kosztować życie nawet ćwierć miliona osób.
Sytuacja w Jemenie niebezpiecznie zaczyna przypominać tę w Syrii. Tak, jak walki o Aleppo na chwilę przykuły uwagę mediów, tak teraz ofensywa sił koalicyjnych w Al-Hudajdzie ma szansę zaistnieć w światowych serwisach informacyjnych. Co jednak z tego medialnego zainteresowania wyniknie? Zupełnie nic, czego zapewne dopilnują mocarstwa, które wybrały Jemen na swój poligon doświadczalny. Póki cywile giną w Al-Hudajdzie, Sanie i innych „egzotycznych miejscach”, nie zaś w Nowym Jorku, Londynie czy Paryżu, wszystko jest w porządku. Prawa człowieka to wciąż przywilej nielicznych.