Przyzwyczailiśmy się postrzegać kryzysy humanitarne jako przede wszystkim rezultaty konfliktów zbrojnych. Tak jest, np. z Syrią, gdzie trwająca od kilku lat wojna domowa uruchomiła procesy migracyjne na skalę niespotykaną we współczesnym świecie. Nie trzeba jednak tak dramatycznych wydarzeń, aby z milionów ludzi uczynić uchodźców.
W ciągu minionych dwóch lat z Wenezueli uciekło ok. 2,3 mln osób. Tak przynajmniej twierdzą eksperci ONZ. Według innych danych, poza granicami kraju może obecnie przebywać nawet 4 mln Wenezuelczyków. Oznacza to, że od 2016 r. Wenezueli ubyło ponad 10 proc. obywateli. Na próżno szukać podobnych przykładów tak szybkiego i drastycznego uszczuplenia liczby mieszkańców w najnowszej historii świata.
Powodem tego exodusu nie jest bowiem wojna domowa czy klęska żywiołowa, lecz tragiczny stan krajowej gospodarki. W wyniku spadku cen ropy w 2014 r., a przede wszystkim sankcji nałożonych na socjalistyczny rząd w Caracas, wenezuelska gospodarka skurczyła się o połowę. Odgórne próby ratowania państwowych finansów przyniosły odwrotne skutki. Przy minimalnej miesięcznej pensji poniżej 8 dolarów, zakup nawet najbardziej podstawowych produktów przekracza możliwości przeciętnego Wenezuelczyka. Litr mleka osiągnął cenę 1 dolara, tyle samo trzeba zapłacić za kilogram ziemniaków i bananów. Wysokie koszty to jedno, braki w zaopatrzeniu to drugie. Żywność zdobywa się przede wszystkim na czarnym rynku, gdzie ceny mogą być kilkakrotnie wyższe niż te oficjalne. Zresztą trudno pisać o jakiejkolwiek stabilizacji cenowej przy inflacji zbliżającej się do miliona procent. Dość powiedzieć, że na skutek kryzysu w ostatnich kilku miesiącach każdemu Wenezuelczykowi ubyło średnio 11 kg.
Trudno zatem dziwić się desperacji tych, którzy na potęgę opuszczają swój kraj. W wielu przypadkach chodzi bowiem nie tyle o lepsze życie, co o zwyczajne przetrwanie. Jeśli przeciętnego mieszkańca kraju nie stać na zapewnienie sobie i swoim najbliższym minimum żywności i lekarstw, wówczas decyzja o wyjeździe staje się nie jedną z kilku opcji, lecz zwykłą koniecznością. Zdaniem więc przedstawicieli ONZ już można mówić o kryzysie uchodźczym w Ameryce Południowej, porównywalnym w skali i problemach do tego wywołanego wojną w Syrii.
Tak, jak na Bliskim Wschodzie, tak i w Ameryce Południowej rodziny wyprzedają cały swój dobytek, aby tylko uciec przed głodem. I tak jak na Bliskim Wschodzie jest to podróż w jedną stronę, gdzie konieczność powrotu budzi większy strach niż wyjazd w nieznane i przebywanie w obozie dla uchodźców. „Sprzedaliśmy wszystko, co mieliśmy, łącznie z naszymi łóżkami. Nie mamy gdzie spać, nie mamy pieniędzy, żeby wrócić” – mówił jeden z Wenezuelczyków cytowany przez „The Washington Post”. Na całym świecie los uchodźców jest taki sam.
Wenezuelczycy uciekają przede wszystkim do sąsiedniej Brazylii i Kolumbii oraz Peru i Ekwadoru. Zdaniem obserwatorów, tylko do tych czterech państw każdego dnia przybywa między 2,7 tys. a 4 tys. uchodźców. W niewielkim Ekwadorze, którego liczba mieszkańców nie przekracza 17 mln, już prawdopodobnie znajduje się niemal pół miliona uchodźców. Każdego dnia ich populacja powiększa się. Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców ostrzega, że jeśli bogate państwa szybko nie wspomogą biednych, cała Ameryka Południowa stanie na krawędzi gospodarczej i politycznej zapaści. Innymi słowy, cały kontynent stanie się Wenezuelą, tylko wówczas nie będzie już gdzie uciekać.
Już w tej chwili nagły napływ tysięcy uchodźców powoduje napięcia w społeczeństwach goszczących. W zeszłym tygodniu doszło do zamieszek w północnej Brazylii, gdzie uciekinierzy z Wenezueli starli się z miejscowymi. Co prawda tym razem skończyło się tylko na kilku poturbowanych osobach po obu stronach, lecz w miarę napływu kolejnych tysięcy, sytuacja ta może ulec zaostrzeniu. Władze lokalne już zwróciły się do rządu federalnego o zamknięcie granicy. Zapewne w najbliższym czasie nie dojdzie do aż tak drastycznych ruchów, jednak nie jest wykluczone podjęcia ich w przyszłości.
Trzeba przyznać, że przy problemach trapiących Wenezuelę, a w ślad za nią niemal całą Amerykę Południowa, sytuacja w Europie wydaje się być ustabilizowaną. Tabuny uchodźców pojawiają się co najwyżej w opowieściach prawicowych polityków. W zeszłym roku statusem ochronnym w całej Unii Europejskiej objęto ok. 540 tys. osób. Przypomnijmy, że niemal taką samą liczbę uchodźców przyjął w ciągu ostatnich kilku miesięcy jeden Ekwador. W tym roku do Europy próbowało przedostać się niespełna 70 tys. migrantów, głównie z Bliskiego Wschodu. Ponad 1,5 tys. z nich utonęło.
Nie o same liczby tu jednak chodzi. Bez względu na to ilu uchodźców próbuje przekroczyć nasze granice, trzeba pamiętać, że każdy z nich posiada własną, dramatyczną historię. Tymczasem, jeśli obecna sytuacja w Ameryce Południowej niesie jakąś lekcję dla Polski i Europy, to przede wszystkim taką, że wcale nie potrzeba wojny, aby stanąć w obliczu wielkiego kryzysu humanitarnego. Uważamy za coś oczywistego, że konflikty zbrojne, obozy dla uchodźców czy głód przynależą do Bliskiego Wschodu i Afryki. Dlatego woleliśmy przymknąć oczy na setki tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci próbujących przedostać się do Europy w minionych latach, niż stworzyć dla nich rzeczywisty mechanizm pomocy. Tym razem się udało, następnym nie pójdzie już tak łatwo. Kto w Brazylii czy Ekwadorze jeszcze kilka miesięcy temu mógł przewidzieć, że znane z telewizji sceny z uchodźcami mogą stać się codziennością również dla nich? A jednak tak się stało. Bez wojen, bez kataklizmów. Pamiętając o tym, być może przestaniemy w końcu udawać, że mieszkamy w niezdobytej twierdzy i tragedie innych nas nie dotyczą.