Z ADAMEM FERENCYM, aktorem Teatru Dramatycznego w Warszawie im. Gustawa Holoubka, rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Pana mistrzem był Tadeusz Łomnicki i to nie tylko w ogólnym sensie, jak dla wielu roczników aktorskich, ale także w relacji indywidualnej. Docenił Pana, absolwenta warszawskiej PWST, w której był rektorem i zaraz po studiach zaangażował Pana do swojego Teatru na Woli. Czy 27 lat po jego śmierci jest to postać dla Pana ważna, do jakiegoś stopnia aktualna? Ma Pan poczucie, że realizuje Pan jego artystyczny testament?
Aż testament to nie, ale pamięć Tadeusza Łomnickiego mam stale w tyle głowy, często się zastanawiam, jak funkcjonowałby w dzisiejszym teatrze, gdyby dożył, zadaję sobie pytanie jak odbieraliby go koledzy aktorzy i reżyserzy, którzy urodzili się po jego śmierci albo byli dziećmi lub młodzieżą, gdy zmarł. I obawiam się, że jego życie jako człowieka teatru w latach 90-tych, 2000-nych byłoby bardzo trudne, bo on żył innym teatrem i innym stosunkiem publiczności do teatru. Podejrzewam, a nieźle go znałem, że byłby nową formułą teatru bardzo sfrustrowany, czułby się zmarginalizowany. Bardzo by cierpiał i się frustrował.
W kontekście Pana emploi aktorskiego niejednokrotnie mówiono i pisano, że często powierzane są Panu role czarnych charakterów. Często też mówiono, że czarne charaktery są ciekawsze i dla aktorów i dla widzów niż postacie pozytywne. Typ postaci zwany „szwarccharakterem” zawsze był elementem występującym w teatrze, czy jednak w dzisiejszym świecie, w którym dokonuje się jakby szczególna inwazja zła, nie trzeba o graniu tego typu postaci myśleć jakoś inaczej, w innej perspektywie?
Przed chwilą uczestniczyliśmy w spotkaniu poświęconym książce reportażowej, która opowiada o nieprzeciętnym stężeniu zła, bardzo konkretnego i okrutnego, które dokonuje się w Kambodży, a którego ofiarami padają ludzie chorzy psychicznie. Cały świat opiera się na złu, ale ja bym jednak tych dwóch kwestii nie wiązał. Zło jest złem a aktorstwo jest aktorstwem. Oczywiście, każdy aktor może mieć jakieś swoje refleksje na temat świata, także na temat zła jakie nas otacza i być może w jego mózgu to się jakoś przetwarza i ma wpływ na jego sposób gry, ale to są procesy zewnętrznie nieuchwytne. Poza tym, ja generalnie nie bardzo się zgadzam z tą obiegową opinią, że tylko „szwarccharaktery” są ciekawe i do grania i do oglądania. Moim zdaniem dobry aktor potrafi ciekawie zagrać także postać dobrą, pozytywną.
W „Poczcie aktorów polskich” wydanym w 1998 roku, jego autor, Witold Filler napisał w poświęconej Panu sylwetce: „To aktor ścigany utopijną tęsknotą do doskonałości”. Czy to zdanie było trafne w stosunku do Pana sprzed przeszło dwudziestu lat, a jeśli tak, to czy nadal jest aktualne?
Nie znam tego zdania o sobie i nawet mnie zaskoczyło, że pan Filler coś takiego dostrzegł we mnie tak dawno, gdy byłem znacznie młodszym człowiekiem. Myślę jednak, że – paradoksalnie – dziś byłoby ono bardziej trafne w stosunku do mnie niż wtedy, kiedy było we mnie więcej z „cynicznego młodzieńca” Jest coś z prawdy w tym zdaniu o moim „dążeniu do doskonałości”, coś takiego chyba istotnie we mnie jest. Może ten krytyk, a wcześniej także aktor, czyli starszy kolega po fachu, dostrzegł we mnie wtedy coś, czego ja nie dostrzegałem? Gdyby pan Filler żył, pogratulowałbym mu przenikliwości. Z drugiej jednak strony ta kategoria doskonałości w ogóle, a w odniesieniu do aktorstwa w szczególe, wydaje mi się podejrzana, bo co to znaczy być „doskonałym”, w tym „doskonałym” aktorem? Takiego zwierzęcia nie ma. Ja po prostu żyję w świecie, którego nie lubię i staram się brać to życie poważnie i sensownie prowadzić w nim swój los.
Zanim wspomniany wcześniej Tadeusz Łomnicki zaangażował Pana do Teatru na Woli, zadebiutował Pan w Teatrze Dramatycznym rolą w „Karykaturach” Jana Augusta Kisielewskiego w reżyserii Gustawa Holoubka w 1976 roku. Po wielu latach wrócił Pan do Dramatycznego, ale do tego jeszcze nawiążę, ale po drodze był wspomniany Na Woli i Współczesny. Które role zagrane u Łomnickiego ceni Pan sobie najwyżej?
Trudno mi oceniać swoje role, natomiast dobrze wspominam zawsze udział w tych przedstawieniach, które były interesujące z uwagi na ciekawe teksty, inspirujących reżyserów, oryginalne koncepcje. Pierwszy mój reżyser Na Woli to akurat nie Łomnicki, ale Krzysztof Zaleski, z którym szereg razy pracowałem i bardzo go ceniłem. I u niego tam zacząłem, w 1976 roku, rolą w „Leone i Lenie” Bűchnera. Później zagrałem u Kazia Kutza w „Przedstawieniu „Hamleta” we wsi Głucha Dolna”. Obaj ci wybitni ludzie teatru już niestety nie żyją. Georg Bűchner się mnie trzymał, bo dwa lata po „Leonce i Lenie” zagrałem tytułowego „Woyzecka”, tyle że gościnnie w Olsztynie, w reżyserii Agnieszki Holland i Laco Adamika. Łomnicki reżyserował mnie dopiero trzy lata po moim przyjściu na Wolę, w „Do piachu” Różewicza. Rok 1981 jest niezapomniany głównie z uwagi na „Amadeusza” w reżyserii Romana Polańskiego, w którym to spektaklu zagrałem skromny epizod. Graliśmy to z burzą polityczną przetaczającą się przez kraj w tle. Do tego zagrałem wtedy w spektaklu „Niebezpieczne panie Mochnacki” w reżyserii Jerzego Krasowskiego, który też współgrał z nastrojami w Polsce.
W 1982 roku znalazł się Pan w zespole Teatru Współczesnego. Skąd ta zmiana?
Po stanie wojennym Łomnicki wystąpił z partii i odszedł z funkcji dyrektora „Na Woli”, więc po odejściu mistrza straciłem podstawową motywację bycia na tej scenie, zwłaszcza w nowych warunkach politycznych. Miejscem bardziej impregnowanym na politykę wydał mi się właśnie Teatr Współczesny, scena ukształtowana przez dziesięciolecia dyrekcji Erwina Axera jako kameralna scena artystyczna, opierająca swoją misję na dobrej literaturze. Tu zacząłem od roli w „Pastorałce” Leona Schillera w reżyserii Macieja Englerta, który wtedy świeżo objął dyrekcję sceny przy Mokotowskiej 13. W tym samym 1982 roku zagrałem Jacoba Smitha w głośnym wtedy w słowno-muzycznym spektaklu „Mahagonny” według Brechta i Weila w reżyserii Krzysia Zaleskiego. U niego też zagrałem Pijaka w „Ślubie” Gombrowicza. Ciekawie wspominam pracę z tak ekscentrycznym artystycznie twórcą jak Janusz Wiśniewski, w jego „Walce karnawału z postem”. Później znów z Maciejem Englertem jako Prozorow w „Trzech siostrach” Czechowa i znów u Krzysia Zaleskiego w jego „Lorenzacciu” Musseta w roli Aleksandra Medici. Lata osiemdziesiąte uwieńczyłem rolą Asasella w głośnym przedstawieniu „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa, także w reżyserii
Maćka Englerta.
W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych zaczął się Pan pojawiać także na innych scenach, m.in. gościnie w Dramatycznym jako Trigorin w „Mewie” Czechowa…
U Andrzeja Domalika, specjalizującego się w dramacie rosyjskim, zwłaszcza w Czechowie. Ciekawym doświadczeniem była typowa rola wcieleniowa w postać historyczną, Hitlera w przedstawieniu „Hitler-Stalin” Stanisława Brejdyganta, w krakowskim Teatrze Stu. Na zaproszenie Bogdana Augustyniaka zagrałem znów na Woli Tezeusza w „Fedrze” Racina. W 1993 roku w Współczesnym zagrałem rolę Padrona w „Awanturze w Chiggi” Goldoniego w reżyserii Maćka Englerta, a w 1994 roku godnie pożegnałem się z tą sceną rolą Rudolfa w „Miłości na Krymie” Mrożka w reżyserii samego Erwina Axera
Dlaczego odszedł Pan z prestiżowego Teatru Współczesnego?
W świetle tego o czym była mowa wcześniej, dążę do doskonałości i uznałem, że we Współczesnym już nic doskonalszego nie dokonam (uśmiech). Uznałem, że mogę to dalej próbować w Teatrze Dramatycznym, na scenie mojego debiutu.
Zaczął Pan tam czterema rolami w jednym spektaklu, „Historyi o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” w reżyserii Piotra Cieślaka.
Sypnęły się same wielkie teksty: Becketta i Szekspira. U Antoniego Libery, reżysera niezawodowego zagrałem Pozza w „Czekając na Godota” i Hamma w „Końcówce”. A Szekspir, to był książę Fryderyk w „Jak wam się podoba” u Cieślaka i Petruccio w „Poskromieniu złośnicy” u Krzysztofa Warlikowskiego. Na rok 1999 przypadł mi Odys w „Powrocie Odysa” Wyspiańskiego w reżyserii Krystiana Lupy, a rok później, w 2000, wystąpiłem raz w życiu, gościnnie, w Narodowym, zaproszony przez Jerzego Grzegorzewskiego do roli Dziennikarza w „Weselu”. Tak zakończyły mi się lata 90-te.
Lata 2000 zaczął Pan rolą Ojca w „Wymazywaniu” Thomasa Bernharda w reżyserii Lupy w 2001….
To była ciężka praca w wielogodzinnym spektaklu, ale doświadczenie teatralne niebywałe. Do roli Prospera w „Burzy” Szekspira zaprosił mnie Warlikowski do Rozmaitości. Z kolei w 2006 poznałem Teatr Polski, gdzie Paweł Passini zaangażował mnie do roli Wielkiego Księcia w „Kordianie”. Od tamtego momentu działam teatralnie już tylko w Dramatycznym, gdzie zagrałem m.in. tytułowego „Peer Gynta” Ibsena w reżyserii Pawła Miśkiewicza, tytułowego „Borysa Godunowa” Puszkina w reżyserii Rosjanina Moguczija, Kreona w „Antygonie” Sofoklesa, a ostatnio Pigwę w „Śnie nocy letniej” i, w tym roku, Starego Aktora w „Hamlecie” wystawionym przez Tadeusza Bradeckiego.
Film też Pana nie omija, bo zagrał Pan dziesiątki ról, że wspomnę debiut w „Zdjęciach próbnych” w w 1976 roku.
Zebrało się tego sporo, choćby „Akcja pod Arsenałem” Jana Łomnickiego czy „Gorączka” Agnieszki Holland, „Przypadek” Kieślowskiego, „Matka Królów” Zaorskiego…
No i rola ubeka w głośnym „Przesłuchaniu” Bugajskiego, która „ustawiła” Panu „brutalne” emploi…
Ale nie w każdym przypadku, bo nie zostałem zaszufladkowany, widocznie mam w sobie także przestrzeń dobra. N.p. Kieślowski obsadził mnie w „Bez końca” w roli dobrego działacza podziemia solidarnościowego, ale już Robert Gliński jako złego „Śmiecha” w „Roślinach trujących”..
A Kutz w roli demonicznego oficera UB w „Pułkowniku Kwiatkowskim”.
Tak. Niewielki epizod chana tatarskiego zagrałem u Jurka Hoffmana w „Ogniem i mieczem”. Cenię sobie rolę manipulatora Witolda w „Pornografii” Kolskiego. Ostatnimi czasy, im jestem starszy, tym częściej dostaję role dygnitarzy. W „80 milionach” Krzystka zagrałem kardynała Gulbinowicza, w „1920 Bitwie Warszawskiej” Hoffmana złego, demonicznego czekistę Bykowskiego, a w „Zimnej wojnie” Pawła Pawlikowskiego jakiegoś ministra.
Czy wie Pan, że zagrał Pan na przestrzeni 40 lat w 37 serialach?
Nie liczyłem, ale wierzę Panu.
Zaczął Pan od epizodu milicjanta w „07 zgłoś się” i w „Polskich drogach”, poprzez „Zmienników”, „Królewskie sny”, „Dom”, „Bożą podszewkę”, „Złotopolskich”, „Ekstradycję”, „Kryminalnych”, po „Na dobre i na złe”, „Na Wspólnej”, „Ojca Mateusza”, „M jak miłość”.
Niech Pan nie zapomni o kamerdynerze Konradzie w „Niani” (uśmiech).
W Teatrze Telewizji zadebiutował Pan w 1979 roku w „Sułkowskim” Żeromskiego w reżyserii Tadeusza Junaka, a potem było ich aż kilkadziesiąt, n.p. Carbon w „Cyrano de Bergerac” w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego, Nothumberland w „Elzbiecie królowej Anglii” Brűcknera w reżyserii Laco Adamika, Horacy w „Hamlecie” u Jana Englerta, udział w „Teatrze czasów Nerona i Seneki” Radzińskiego w reżyserii Konstantego Ciciszwili…
Ja bym dodał jeszcze „Moskwę-Pietuszki” Wierofiejewa u Tomka Zygadło, Meira w „Dybuku” An-skiego u Agnieszki Holland, „Cudzą żonę i męża pod łóżkiem” Dostojewskiego u Izy Cywińskiej czy ponownie rolę w „Woyzecku”.
A ja dodam Julia w „Łaziku z Tormesu” u Piotra Trzaskalskiego i ostatnią jak do tej pory Pana rolę na telewizyjnej scenie, czyli tytułowego, fredrowskiego „Pana Jowialskiego” w reżyserii Artura Żmijewskiego w zeszłym roku. Pana głęboki, mocny, matowy głos bardzo przydaje się też w dubbingu, gdzie udzielił go Pan kilkudziesięciu postaciom, a ja wspomnę tylko głos udzielony angielskiemu aktorowi, który grał Brytannika w słynnym przeszło 40 lat temu serialu „Ja Klaudiusz”.
Z ról w Teatrze Telewizji dodałbym ważną dla mnie rolę Jana w tajemniczych „Skutkach ubocznych” Petra Zelenki w 2014 roku…
Miło mi, że wymienił Pan ten świetny spektakl w reżyserii Leszka Dawida, także dlatego, ze wystąpiłem w nim jako statysta w scenie castingowej sesji fotograficznej z udziałem Krzysztofa Stroińskiego.
Adam Ferency – ur. 5 października 1951 roku w Warszawie, aktor i reżyser, zadeklarowany ateista. O swoim życiu prywatnym i zawodowym opowiada w niedawno wydanej książce „Nie i tak”, wywiadzie-rzece, który przeprowadziła z aktorem Maja Jaszewska.