9 lipca 2024

loader

Jesieniarskie seriale

fot. The X-FIles

Jesień chyba koniec końców zawitała do Polski (jak coś to ja Polska centralna, u nas zimno szarówa). A to oznacza, że przy każdym wyglądaniu przez okno będziemy widzieć ten sam smutny polski krajobraz. Twarze skrzywione od uderzeń zimnego wiatru, drzewa z łysymi gałęziami, asfalt czarny od deszczu, no ogólnie cokolwiek macie za szybą, ale smutniejsze. Ja na takie zmiany reaguję dwojako, albo jestem przygnębiony i senny, albo włącza mi się jesieniara (jesieniarz?) mood. Wtedy czuję m.in. przypływ inspiracji do konsumowania i analizowania różnych dzieł kultury, zwłaszcza odznaczających się silnymi elementami melancholii i nostalgii.

Są twory popkultury, które ogląda/czyta się lepiej o pewnych porach roku. To trochę jak budowanie atmosfery podczas grania w RPGa, kiedy możemy odpalić jakąś muzykę albo dźwięki. Gra staje się wówczas o wiele głębsza, a doznania z rozgrywki o wiele mocniej oddziałują na nasz płat czołowy.

W związku z tym dzisiaj podzielę się z Wami paroma wartymi uwagi serialami. Zainspirował mnie do tego artykulik na jakimś pudelkowym portalu o tytule „Seriale na poprawę humoru podczas jesieni” czy jakoś tak. Nie znalazłem tam raczej nic wartego uwagi, więc postanowiłem, że sam coś polecę. Na razie dwa klasyczne tytuły. Jeśli poszukujecie powolnego, trochę mrocznego i ponurego klimatu, to dobrze trafiliście. Aczkolwiek ostrzegam, że jest to selekcja dość subiektywna i niekoniecznie sprawdziłaby się np. w dzisiejszej telewizji.

Twin Peaks

Na pierwszy ogień idzie oczywiście kultowe dzieło Davida Lyncha oraz Marka Frosta. Wybór wydaje się oczywisty. Mimo to warto wspomnieć o walorach fabularnych oraz estetycznych.

Pierwotne 2 sezony wyemitowano w amerykańskiej telewizji w latach 1990-1991. Niektórzy krytycy początkowo nie wróżyli dziełu przyszłości. Mówiono o tym, że jest niedostosowane do standardów telewizyjnych, że przekombinowane i nie utrzyma dłużej widzów przed ekranami. Opinie te grubo minęło się z prawdą. „Twin Peaks” pobił rekordy oglądalności. Szybko zdobył serca widzów, a z czasem zebrał również grono wiernych fanów.

Produkcja wprowadziła do świata telewizji zupełnie nową jakość. Przełamała trwającą dotychczas granicę pomiędzy filmem a serialem. Początkowo fabuła wydaje się typowa, jak dla królujących wówczas oper mydlanych i kryminałów. Widz zostaje przeniesiony do fikcyjnej miejscowości „Twin Peaks”, leżącej gdzieś na północy USA, niedaleko granicy z Kanadą. Historia rozpoczyna się w momencie odnalezienia w jeziorze ciała Laury Palmer, nastoletniej mieszkanki tegoż miasteczka. Po kolei poznajemy bohaterów i ich małomiasteczkowe życie. Odwiedzamy lokalny bar, szkołę, tartak… Podziwiamy lokalną przyrodę z agentem FBI, który sam przyznaje, że „nigdy w życiu, nie widział tyle drzew”. Mimo to nic z tego nie daje nam odpowiedzi, a rodzi wyłącznie kolejne pytania o tajemnice skrywane w niedużej lokalnej społeczności.

Twórcy w niesamowity sposób połączyli różne gatunki filmowo-serialowe. Z początku wydaje się, że oglądamy kryminał, gdzie odpowiedzi będą podawane wraz z postępem śledztwa. Niemniej jednak szybko zostajemy wplątani w domowe historie, to może obyczajówka? Ale zaraz mają miejsce dziwne zdarzenia — kobieta rozmawiająca z pieńkiem, mistyczne przeżycia agenta Coopera — horror, surrealizm? Brzmi jak przepis na kicz, ale tak nie jest. Pośród tego wszystkiego otrzymujemy również nieoczywiste elementy komediowe.

Charakterystyczną składową produkcji Lyncha i Frosta są stworzone postacie. Niemalże każda z nich posiada jakieś unikalne cechy, wyróżniające ją w wyraźny sposób i nadające sens istnienia w fabule. Na uwagę zasługują kampowe kreacje niektórych bohaterów, jakie wyraźnie nawiązują do tandetnych oper mydlanych, jak np. Shelly Johnson, Josie Packard czy romantyczny wątek Donny Hayward i Jamesa Hurleya (ten ostatni jest dla mnie akurat najmniej lubiany). Znajdziemy również archetyp policjanta w postaci szeryfa Harry’ego S. Trumana czy femme fatale Audrey Horne.

Według mnie jednym z ważniejszych elementów „Twin Peaks” jest muzyka. Ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Angelo Badalamentiego z pomocą Davida Lyncha, to istny majstersztyk. Dźwięki syntezatora, gitary basowej oraz klawiszy układają się w niezwykle proste melodie, które jednocześnie perfekcyjnie oddały enigmatyczny, małomiasteczkowy i ponury klimat. Ambientowo-dreampopowe kompozycje w odpowiednich momentach potrafiły wywołać u mnie gęsią skórkę podczas seansu.

Jakkolwiek niektórzy uważają, że produkcja przez te 30 lat zestarzała się na niekorzyść, to ja tego nie odczułem. Wszak nie chodzi o dynamiczną akcję, elementy zaskoczenia, definicję współczesnych problemów itd., ale o klimat i umiejętne budowanie fabuły. Od całości różni się trochę 3 sezon serialu, nakręcony po 27 latach. Jest on zdecydowanie bardziej surrealistyczny i w „lynchowskim” stylu. Niemniej dobrze uzupełnia oraz zamyka historię całości.

Zdecydowana topka wśród jesieniarskich seriali

Z Archiwum X

Na drugim miejscu umieszczam kolejny klasyk z lat 90., czyli „Z Archiwum X” (ang. X Files). Odpowiedzialny za wprowadzenie do telewizji gatunku science-fiction. Życiowe dzieło Chrisa Cartera, które dorobiło się aż 11 sezonów, co łącznie wyniosło ponad 200 odcinków. Nie znaczy oczywiście, że wszystkie musicie obejrzeć, żeby się dobrze bawić.

Pilot wyemitowano 10 września 1993 r. Przyciągnął on wówczas przed ekrany ok. 12 mln widzów, co na standardy amerykańskie nie było oszałamiającą liczbą. W niedługim czasie powiększyła się, niemniej nigdy nie podbijając rankingów oglądalności. A mimo to, wbrew statystykom, serial szybko dorobił się przymiotnika „kultowy”. Składało się na to niewątpliwie kilka istotnych elementów, jakie do dzisiaj sprawiają, że „Z Archiwum X” jest warte uwagi.

Po pierwsze, to cały klimat bazujący na wielu gatunkach filmowo-serialowych. Czy to noir, czy typowy policyjny kryminał, czy też horror, a nawet i momentami komedia. Brzmi znajomo? Twórcy jako jedną ze swoich głównych inspiracji podawali „Twin Peaks”. Widać to również w gęstej ponurej atmosferze spowitej mgłą niewyjaśnialnych tajemnic.

W tym wszystkim fani duchologii będą mogli znaleźć też coś dla siebie, ponieważ w serialu bardzo mocno odczuwalna jest epoka lat 90. Żeby wspomnieć tylko o samym ubiorze postaci, używanym przez nich sprzęcie czy pojazdach. Do tego mamy charakterystyczne ujęcia i muzykę, które razem budują lekko melancholijny nastrój.

Drugim ważnym elementem jest niewątpliwie scenariusz, który wrzuca widza w wir niewyjaśnionych zjawisk i przerażających tajemnic. Nie zostaje on tam wszakże sam, ponieważ osobami pchającymi fabułę do przodu jest dwójka agentów FBI – Fox Mulder i Dana Scully. Na pozór o całkowicie przeciwnym podejściu do pracy, co z czasem okazuje się wyłącznie atutem policyjnego duetu. Mulder reprezentujący wiarę oraz przeczucie nie odrzuca żadnego tropu, kierując się niekiedy wyłącznie swoją intuicją, wie, że „prawda jest gdzieś tam”. Jego zbyt zuchwałe poczynania stopuje Scully, z wykształcenia doktor, stanowiąca pierwiastek „zdrowego rozsądku” i starająca się opierać w dochodzeniach na znanej ludzkości wiedzy naukowej.

Wiedza naukowa jednak nie zawsze się sprawdza w zetknięciu ze zjawiskami nieznanymi powszechnie ludzkości. „Z Archiwum X” garściami czerpie z wszelkiego rodzaju teorii spiskowych, od katastrofy tunguskiej, przez Incydent w Roswell, Strefę 51, czy na ludowych historia typu yeti kończąc. Biorąc pod uwagę renesans teorii spiskowych w dzisiejszych czasach, serial wpasowuje się perfekcyjnie, albowiem stawia tezę, że „nic nie jest takim, jakim się wydaje” i podaje w wątpliwość wiele paradygmatów. Jest on zresztą podzielony na dwa rodzaje odcinków. Większość stanową osobne i niepowiązane ze sobą historie z kosmitami, potworami, dziwnymi zjawiskami itd. Część natomiast to tzw. mitologia Z Archiwum X, w których dwójka agentów wpada na trop ukrywanego przez rząd USA kontaktu z istotami pozaziemskimi. Jest to udane przeniesienie na ekran dość popularnego mitu (a może i prawdy?) obecnego w kulturze amerykańskiej.

Jakkolwiek nie jestem wyznawcą żadnej teorii spiskowej, tak w tym kontekście „Z Archiwum X” sięga trochę głębiej, wykorzystując właściwie motywy filozoficzne. A konkretnie wieczne dążenie człowieka do prawdy, pragnienia poznania tego, co jeszcze nieodkryte bądź niewyjaśnione. A jednocześnie walka pomiędzy tym, co jest racjonalne, a tym co duchowe i intuicyjne.

Do wszystkiego, co wyżej dodałbym jeszcze świetną muzykę w wykonaniu Marka Snowa. Kto z nas nie zna bodajże najsłynniejszego motywu w historii seriali? Niepokojące dźwięki klawiszy układające się w melodię, która w niesamowity sposób oddaje całość klimat „Z Archiwum X”. Podobno piosenka powstała przez przypadek, kiedy sfrustrowany wielogodzinnym tworzeniem kompozycji Snow uderzył w klawisze, miał usłyszeć dźwięki, jakie zainspirowały go do ułożenia znanego nam hitu. Ale poza tym kompozytor odpowiedzialny jest za całą ścieżkę dźwiękową w produkcji. Możemy ją dzisiaj odsłuchać na Spotify, a jeśli ktoś lubi ambient, to nie powinien być zawiedziony.

Chociaż „Z Archiwum X” ma swoje lata i momentami może wzbudzać uśmiech politowania, to ogląda się świetnie. Napisałbym nawet, że zestarzał się jak dobre wino. Chociaż nie odznacza się takimi efektami, grą aktorską i montażem jak współczesne hity Netflixa i HBO, to zdecydowanie nie zawodzi.

Tomasz Murczenko

Poprzedni

Zanim nadejdzie pierwsze 100 dni

Następny

OPZZ wzywa prezydenta do działania