25 kwietnia 2024

loader

Wszeteczny urok szatana, czyli na kłopoty … Gadzinowski

Flaczki tygodnia

GadzinowskiTrbuna

Z tym wyborem felietonów Piotra Gadzinowskiego „Diabeł mówi po polsku” jest jak z filmami Alfreda Hitchcocka. Zaczyna się od wybuchu beztroskiego, serdecznego śmiechu, potężnego jak eksplozja bomby atomowej: „Żegnajcie przecudnej urody Cycki Renaty Dancewicz, artystki dramatycznej, najpiękniejsze w kinematografii odrodzonej RP. Żegnajcie pełne jak dwa księżyce Cycki Joanny Brodzik, śmiało konkurujące ze wspomnianymi wyżej, świadczące o niezwykłej żywotności sztuki filmowej. I wy, o śmiało sterczące debiutanckie Cycuszki Agaty Buzkówny, też żegnajcie”. A potem wesołość z lektury szybko narasta.

Ale też reaguję na te felietony na podobieństwo krytyka Wissariona Bielińskiego czytającego „Martwe dusze” Mikołaja Gogola: śmieję się serdecznie, do rozpuku, a potem nagle poważnieję, wzdycham i powiadam z goryczą: „Mój Boże, jaka ta Polska jest smutna!”. Wypisz, wymaluj, jak Bieliński, z tą różnicą, że on o Rosji, a ja o Polsce. Czytam zatem felietony Gadzinowskiego i bawię się jak guziec w Powsinie z „Alei świni” (2002). I tylko martwię się, by Polska nie stała się guźcem Europy i nie skończyła jak ta dzika świnia afrykańska, po okresie prosperity. Zwykło się mówić, że felieton, jak każda forma dziennikarska, ma krótki żywot, bo się szybko dezaktualizuje w pędzącej na oślep rzeczywistości.
I oto czytam felietony „Gada” i oczom własnym nie wierzę, bo widzę zaprzeczenie tej teorii – te felietony są aktualne, choć datowane na ogół na schyłek XX i początek XXI wieku.
Jak filmy Barei po czterdziestu latach. PRL przeminęła z wiatrem przeszło trzydzieści lat temu, rzeczywistość po niej niby inna, a jakby ta sama i tak samo śmieszno-straszna. Tyle, że Bareja rzeczywistość PRL w ogromnym stopniu zmistyfikował, wymyślił, a Gad rzeczywistość III RP poddał tylko stylizacji. Kiedy czytam „Kij na nasz ryj” (2003), o ogólnym biciu wszystkich przez wszystkich (kibole i górnicy policjantów, uczniowie nauczycieli, itd.) i konfrontuję to z teraźniejszością, to dochodzę do wniosku, że „bili, biją i bić będą”, tyle że następuje okolicznościowa, sezonowa zamiana ról.
Na przykład policjanci obecnie już nie są bici, lecz to oni biją – kobiety. Coś się chłopom w końcu od życia należy. Gdy czytam „Polaka skośnookiego” (2005), to widzę, że i na niwie demografii jest dziś jeszcze gorzej i coraz gorzej, a imigracja nieuchronnie się nasila. Gdy czytam o Leszku Millerze („Jak Miller sznur sobie ukręcił” (2005), to widzę, że nie tylko ojczyzna nasza się nie zmienia, ale i on też, taki sam jest jak był, jak Zygmunt III Waza na kolumnie, szesnaście lat temu i dziś. Identyczny. Palców jednej ręki śmiało wystarczy, by policzyć felietony, które dokumentują jakąś Polską zmianę, ale taką zasadniczą, z prawdziwego zdarzenia, a nie naskórkową, pozorną. Bo naskórkowych zmian multum. Głównie personalnych.
Niektóre sławne postacie tamtych lat (1998-2005) przywołane przez „Gada”, są dziś już tylko duchami lub upiorami. Nie ma w polityce posłanki Akcji Wyborczej Solidarność nazwiskiem Czuba, która tyle nam wszystkim dawała radości swoją przenajświętszą dewocją. Kto pamięta Wojciecha Olejniczaka jako szefa SLD czy posłankę tej partii, Sylwię Pusz? Kto pamięta, że zacięty antypisowski zagończyk Roman Giertych był kilkanaście lat temu w rządzie Kaczora takim ówczesnym Czarnkiem i to wcale nie gorszym. A kto pamięta polską Madame-sans-Gêne, Renię Beger?
Dziś mamy nową i chyba znacznie bardziej hardcorową Madame-sans-Gêne, czyli Krychę Pawłowską. A upiór Zygmunta Wrzodaka, przywołanego w „Pawiu koszernym” (2004)? Kto go pamięta? Albo taki moralny autorytet kościoła otwartego, ojciec Maciej Zięba („Dyktatura procentów”). Kto wtedy wiedział, o dowodzonym przez niego seksualnym komando dominikańskim w Poznaniu, gdzie penis prowadził do zbawienia? A kościelni celebryci?
Kiedyś byli nimi (mówiąc po zagranicznemu) Zjeba (pardon: Zięba), Kłoczowski, Salij. Dziś Sowa, Gużyński, Prusak, Wierzbicki. Wesoły acz pyszałkowaty dandys Rokita, niedoszły „premier z Krakowa”, przemienił się w długobrodego, jak Lew Tołstoj, siwego patriarchę, a z piekielnego duetu Jarosław-Lech pozostała jedna druga. Jednak to tylko personalne detale. Tak wiele się zmieniło, żeby wszystko zostało po staremu, jak rzekł książę Salina z „Lamparta” Lampedusy. Po staremu, tylko bardziej, bo „Świat ocipiał” jeszcze bardziej niż w 2003 roku. Po staremu projektem pozostał n.p., po siedemnastu latach, projekt ustawy o związkach partnerskich („Kakaowy amant”, 2004). Prawicowy tygodnik „Newsweek” („Idąc w kondukcie”, 2005) przemienił się w „lewacką gadzinówkę” Lisa.
Kto zajrzy do tego zbioru i uzna, że data wydania i daty sygnujące poszczególne felietony czynią je zakurzonym oldskulem oddalonym w czasie o sto lat świetlnych, ten jest w błędzie. Lektura felietonów „Gada” pokazuje, że Polska jest jak jedna i ta sama sztuka nie schodząca latami z afisza, tylko aktorzy się sukcesywnie zmieniają, jak w serialach tasiemcach, bo „czas ucieka, wieczność czeka”.
Z lektury „Gada” jest wiele innych pożytków. N.p. wyjaśnił nurtującą mnie kwestię, dlaczego polscy widzowie stawiają znak równości między aktorem a jego rolą i domagają się recept od Tomasza Stockingera z „Klanu”, a spowiedzi od Artura Żmijewskiego z „Ojca Mateusza”. I toż to on, „Gad” był jednym z pionierów „przemysłu pogardy” (ulubione określenie braci poruczników Karnowskich) w felietonie „Głosujemy na Hitlera” (2005).
A rządy PiS przepowiedział w samym apogeum europejskich rządów SLD. Upadek Francji widział już w 2004 roku („Walę Paryż”), gdy ja dopiero byłem z tym w powijakach i nie zauważyłem, że na placu Pigalle kasztanów ani dudu. Ale w „Wykiszkowanych” (2003) to już okazał się nie wróżbitą, ale całym prorokiem, prorokując rządy PiS i to te obecne: „Dzicz tam w tej Europie żyje, dzicz, co kminku do kapusty nie zna, parówki farbuje jak punki włosy i dlatego wielką misję cywilizacyjną tam mamy.
Żurem ich ochrzcimy, myśliwską przeżegnamy, okowitą ostudzimy”. Pisał to na rok przed wejściem Ojczyzny Naszej do Unii Europejskiej, czyli wtedy, gdy ja widziałem Ojczyznę Naszą ogromną, europejską na glanc w nieodległej przyszłości. Innymi słowy, felietony „Gada” bawią, a bawiąc uczą, a może nawet czasami żywią i bronią.
Uważam Piotra Gadzinowskiego, nie od dziś i na długo przed tym, nim go osobiście poznałem, za jednego z mistrzów polskiego felietonu, obok Hamiltona, Daniela Passenta, Jerzego Urbana, KTT, Janusza Głowackiego, Michała Ogórka czy Stefana Kisielewskiego.
Hierarchii nawet nie próbuję ustalić, ale to jest ta właśnie półka. Bo wyborny felieton odznacza się następującymi atrybutami: własną, od innych się odróżniającą stylistyką, przy osadzeniu w realiach – szczyptą metaforyki, umiejętnością pokazywania świata i spraw jego poprzez paradoksy i inwersje, darem wykreowania czegoś w rodzaju własnej, felietonowej krainy, rządzącej się swoją logiką, stosowaniem specyficznych „refrenów”, opanowaniem techniki pastiszu różnych stylów pisania, darem błyskotliwej syntezy, umiejętnością gotowania „zupy na gwoździu” i barwną „tytulaturą”. Felietonistyka Piotra Gadzinowskiego spełnia w moim przekonaniu wszystkie te warunki.
Ponieważ jako piszący te słowa, również, jak sama nazwa wskazuje, piszę, zastanawiałem się w czym jestem lepszy od „Gada”. I już wiem: w Stambule, jak wynika z mojego wyliczenia, byłem o niego dwa lata wcześniej, a w Paryżu co najmniej kilkanaście lat wcześniej (1981).
Zwłaszcza ta druga przewaga jest ważna, bo byłem tam jeszcze za życia dramaturga Jeana Anouilha („pióra by pożyczyć od Anuja, by opisać co to jest za typ” – jak śpiewała Irena Kwiatkowska w Kabarecie Starszych Panów), Marcela Carné czy Marleny Dietrich, a nie jak on, gdy na placu Pigalle zabrakło kasztanów, „smętne panienki pamiętały generała Mac Mahona” (za mojego pobytu mogły jednak pamiętać Dantona – obawiam się, że to jest seksizm), gdy Miasto Świateł nie było jeszcze w tym stopniu „globalną, euroazjatycką wioską” zabudowaną naleśnikarniami i kebabarniami, no i nie zasypiało o godz. 22 jak Nieporęt czy Sochaczew.
W „Zmęczonym członku Wildsteina” (2003) „Gad” nieco szyderczo zacytował pochwały, jakie krytycy Bolecki i Burek zastosowali w stosunku do prozy pana Bronisława. Komplementy Boleckiego nazwał z przekąsem „zachwycaniem się”, a pochwały Burka nawet „lizaniem”.
Jeśli zatem i powyższy tekst ktoś uzna za „lizanie”, to nie będę oponował. A to dlatego, że liżę tylko to, co lubię.
I tylko ostatni w kolejności, najczystszy w swojej gatunkowej formie felieton „Wódko, ojczyzno moja” umieściłbym na początku tomu, by nadać mu ten jeden skromny rys przywodzący na myśl „Pana Tadeusza”.

Piotr Gadzinowski – „Diabeł mówi po polsku”, wyd. Stowarzyszenie Forum Miłośników Akordeonu, Warszawa 2005, str. 199, ISBN 83-922919-0-5

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Sadurski na dzień dobry

Następny

Galaktyka pamięci