Ignacy Gogolewski, jeden z najwybitniejszych aktorów polskich ogłosił oficjalnie, że ostatecznie kończy swoją drogę zawodową. Z tej okazji przypominamy przeprowadzony przez Krzysztofa Lubczyńskiego wywiad poświęcony najważniejszym zdarzeniom z biografii Artysty.
Pamięta Pan moment, gdy został Pan studentem warszawskiej szkoły teatralnej, wtedy jeszcze aktorskiej.
Oczywiście. Znalazłem się na roku między innymi z Romanem Kłosowskim, Janiną Traczykówną, Lucyną Winnicką, Witoldem Skaruchem, Ryszardem Bacciarellim.
Oni po studiach pojechali na tzw. prowincję, a pan został w Warszawie. Podobno zaproponował to panu profesor Jan Kreczmar, wybitny aktor o przedwojennym jeszcze rodowodzie, pamiętny dla widzów filmu i telewizji m. in. jako Łęcki w „Lalce” Wojciecha Hasa, który był później także profesorem i rektorem warszawskiej PWST.
Tak, to on zaproponował mi pozostanie w Warszawie i angaż do Teatru Polskiego. Widocznie to, co reprezentowałem, przypadło mu do gustu.
To był Pana ulubiony profesor?
Tak, choć każdy z profesorów wnosił coś innego. Kreczmar był intelektualistą, chciał żeby aktor miał świadomość roli, a nie opierał się tylko na wyczuciu, intuicji. Marian Wyrzykowski oczekiwał od nas, studentów emocji. Jacek Woszczerowicz wymagał prawdy, ale on mnie nie lubił, wręcz nie cierpiał. Latem, gdy wychodziliśmy na taras, by robić ćwiczenia, mówił do mnie: „Pan zostaje”. I zostawałem w sali.
Nie mógł się Pan przeciwstawić?
Proszę pana, to były inne czasy niż dziś. My mieliśmy wielki szacunek i posłuch dla naszych profesorów. Ale pewnego razu i Woszczerowicz spojrzał na mnie łaskawszym okiem. Zobaczył mnie w „Niemcach” Leona Kruczkowskiego, jako esesmana Willego i powiedział z typową dla siebie szorstkością: „Świetnie pan chodzi w butach z cholewami”. To był komplement i chyba dzięki temu przeszedłem na drugi rok.
Podobno Jan Kreczmar namawiał aktorów do pisania o teatrze?
Tak, on być może przewidywał dzisiejsze czasy i uważał, że aktor nie może się ograniczyć tylko do swojej profesji, ale musi mieć drugi zawód, być humanistą. I jeśli mu się w aktorstwie nie powiedzie, to może zająć stanowisko w innej dziedzinie.
Pana przekonał, bo przez szereg lat miał Pan stały felieton teatralny w „Życiu Warszawy”.
Tak, mile wspominam tamten okres pisania o teatrze.
Jak się Panu wiodło w Teatrze Polskim?
Początkowo nie za bardzo. Przez dłuższy czas prawie nic nie grałem, a dużo czasu spędzałem w kawiarni „Telimena” przy Krakowskim Przedmieściu, położonej przecież niedaleko od teatru.
Ale w roku 1955 zagrał pan swoją pierwszą znaczącą rolę, Gustawa-Konrada w „Dziadach” Mickiewicza. Jak do tego doszło?
To był przypadek. To miała być rola dla Stanisława Jasiukiewicza (Ulrich von Jungingen w filmowych „Krzyżakach”). Jednak pewnego dnia Aleksander Bardini kazał mi się uczyć roli Konrada. Jasiukiewicz zachorował, premierę więc zagrałem ja.
Wystawienie „Dziadów”, z uwagi na ich jednak antyrosyjską wymowę, było problemem politycznym?
Oczywiście, dlatego ani razu nie wystawiono ich po wojnie i władze długo rozważały tę decyzję. W końcu jednak nie było wyjścia, bo nadszedł rok 1955, rok 100 rocznicy śmierci Mickiewicza.
Podczas przerwy doszło do słynnego, często przywoływanego wydarzenia, kiedy to otrzymał Pan kwiaty i list od Bolesława Bieruta.
Nie ja, tylko cały zespół aktorski i bez listu. Do bukietu 50 czerwonych róż, który przyniósł oficer z Belwederu, dołączona była wizytówka z napisem „Bolesław Bierut – prezydent”.
Po „Dziadach” przeszedł Pan do Teatru Dramatycznego, a następnie do Narodowego, z którego odszedł Pan po konflikcie z Kazimierzem Dejmkiem. O co poszło?
O mój sposób zagrania Kordiana w 1965 roku. Dejmek chciał, żeby Kordian był racjonalny, a ja nie mam natury racjonalisty, więc poróżniliśmy się. Powiedział mi, że nie spełniłem jego oczekiwań, więc odszedłem, ale na takim dramatycznym zebraniu zespołu, Gustaw Holoubek powiedział do Dejmka: „Panie dyrektorze, pan dziś wyraża się krytycznie o tym, co zrobił kolega Gogolewski, ale poczekajmy, bo może historia inaczej to oceni”. Po odejściu grałem gościnnie we Wrocławiu, później dwa sezony w Teatrze Współczesnym w Warszawie, następnie w Dramatycznym, m. in. króla Zygmunta Augusta w sławnych na całą Polskę „Kronikach królewskich” wg Wyspiańskiego w reż. Ludwika René.
W 1971 roku po raz pierwszy w życiu został Pan dyrektorem teatru, Teatru Śląskiego w Katowicach?
Tak i zabrałem tam ze sobą młodziutkich aktorów, Marka Kondrata, Krzysia Kolbergera, Ewę Dałkowską. Cieszy mnie, że wszyscy zostali później wybitnymi artystami sceny.
Uważa ich Pan za swoich uczniów?
Oni byli utalentowani, a ja im nie przeszkadzałem, przeciwnie, pomagałem. Kiedyś przyszedł do mnie Kolberger i mówi: „Dyrektorze, tu gram w bajce, a proponują mi Romea w teatrze telewizji”. Nie robiłem żadnych przeszkód i powiedziałem, żeby pakował walizki i jechał do telewizji. Podobnie było z Jerzym Radziwiłowiczem, który dostał propozycję od Jana Pawła Gawlika z Teatru Starego w Krakowie. Powiedziałem: „Bąbelku (tak go nazywałem) zwalniam cię z danego słowa. Jedź”. Dziś jest wielkim aktorem.
W 1972 roku zagrał Pan rolę, która przyniosła panu wielką popularność, Antka Borynę w telewizyjnym serialu „Chłopi”, według powieści Reymonta.
Tak wielką popularność, że na ulicy wołano za mną: „Antek, gdzieś zgubił Jagnę?”. Lubię i cenię te rolę.
Ale pisano wtedy i mówiono, że Pan do tej roli nie pasuje, że jest Pan za mało podobny do chłopa, za bardzo romantyczny i szlachecki.
Sam miałem na początku te wątpliwości. Rozwiał je reżyser Jan Rybkowski, który mnie przekonał, że Antek musi być romantyczny, pański, buntowniczy. Skoro sam stary Boryna w wykonaniu Władysława Hańczy był „pański”, niemal magnacki, to i jego syn mógł być „pański”. Zresztą „Chłopi”, to nie saga rodzajowa, ale coś na kształt tragedii antycznej.
Jednak z Pana ról filmowych najbardziej utrwaliła mi się w pamięci postać barona Kyana z „Hrabiny Cosel” w reżyserii Jerzego Antczaka, także twórcy „Nocy i dni”. Rola tajemnicza, melancholijna, magiczna.
Zgadzam się, że to była rola magiczna, a na dowód powiem panu, że choć premiera tego filmu była w 1968 roku, to ilekroć pokażą go w telewizji, w czarno-białej wersji telewizyjnej czy barwnej kinowej, to otrzymuję listy od widzów.
W 1980 roku został Pan dyrektorem Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie.
Tak. Był to niezwykły czas, niedługo po zakończeniu słynnych strajków sierpniowych. Mało kto wtedy myślał o teatrze. Królowała polityka, walka polityczna.
Pan tymczasem, po objęciu lubelskiej dyrekcji, zapowiedział wspaniały repertuar: „Wesele” Wyspiańskiego, „Fantazego” Słowackiego, „Zemstę” Fredry, „Maskaradę” Iwaszkiewicza. Wspaniały, ale i kosztowny finansowo. W późniejszej kondycji materialnej większości teatrów polskich, taki repertuar na jednej scenie, nawet rozłożony na kilka sezonów, nie byłby możliwy.
Tak, ale ja już wtedy myślałem o takim okienku, które nazywa się „kasa”, za co mnie – proszę sobie wyobrazić – krytykowano. Ponieważ nie było nas stać na bardzo drogie dekoracje do „Cyda” i „Maskarady”, kupiłem je za bezcen od Teatru Polskiego w Warszawie. Odkupiłem też kostiumy. Starałem się już wtedy myśleć kategoriami dzisiejszymi, że trzeba oszczędzać, brać pod uwagę względy ekonomiczne. Jednak ten repertuar przyciągał publiczność, a teatr bez publiczności jest martwy.
Pana praca w Lublinie przypadła m. in. na czas stanu wojennego i tzw. bojkotu telewizji przez środowisko artystyczne. Tymczasem pan w roku 1982 wystawił w teatrze telewizji „Pierwszy dzień wolności” z udziałem aktorów lubelskich. Spotkał się Pan z negatywną reakcją swojego środowiska. Dlaczego złamał Pan bojkot?
Bo uważałem wtedy – i tak myślę do dziś – że w tym ciężkim okresie aktorzy nie powinni pozbawiać się możliwości kontaktu ze społeczeństwem. Uważam też, że część środowiska aktorskiego została wmanewrowana w rozgrywki polityczne, w których ja nie chciałem brać udziału.
Pan ma poglądy lewicowe?
Wywodzę się z ubogiej rodziny i myślę, że to tamten ustrój, tak dziś potępiany, dał mi szansę osiągnąć to, co osiągnąłem.
Dziękuję za rozmowę.
Ignacy Gogolewski – ur. 17 czerwca 1931 r. w Ciechanowie. Jeden z najwybitniejszych aktorów teatralnych i filmowych, obdarzony charyzmatycznąosobowością o kolorycie romantycznym, z latami zmierzającymw kierunku charakterystyczności. Pierwszą sławę zdobył¸ wspaniałym debiutem w pierwszej powojennej inscenizacji mickiewiczowskich „Dziadów” (1955) w reż. A. Bardiniego w Teatrze Polskim w Warszawie. Dysponujący wspaniałym głosem, i kryształowądykcję stworzył wiele znakomitych kreacji scenicznych, wśród których warto wspomnieć np. Mazepę czy Kordiana, Zygmunta Augusta w „Kronikach królewskich” wg St. Wyspiańskiego, tytułowego Fantazego w dramacie J. Słowackiego, Chłopickiego w „Warszawiance”, Nerona w „Brytanniku” Racine’a, Twardosza w „Dożywociu” A. Fredro, Jęzorego w „W małym dworku” Witkacego. Masowąpopularność przyniosła mu rola Antka Boryny w serialu „Chłopi” Jana Rybkowskiego. Zagrał też m.in. tytułowego, filmowego „Bolesława Śmiałego” w reż W. Lesiewicza, barona Kyana w „Hrabinie Cosel” w reż. J.Antczaka. Stworzył wiele świetnych kreacji w teatrze telewizji, m.in. Jowisza w „Amfitrionie 38” J. Giraudoux. Jako reżyser filmowy zrealizował¸ „Romans Teresy Hennert” i „Dom św. Kazimierza”. Dyrektorował¸ teatrom w Katowicach i Lublinie. Przez lata związany był z Teatrem Narodowym w Warszawie, a jeszcze kilka lat temu pojawiał się gościnnie na scenie Och-Teatru Krystyny Jandy.