Podobno: „należy wyciąć drzewo, która nie rodzi”. Ale także: „trzeba powiesić na suchej gałęzi”. Zestawiając jedno z drugim zastanawiam się czy będą rżnąć czy dławić? Mnie.
Patrząc na to z perspektywy jałowych partii dolnych, to jednak to pierwsze, wywalając długi jęzor do lustra (mózgu wywalić nie mogę) powinnam obstawiać drugie. W wersji surrealistycznej, czyli obecnie optymistycznej: jak wytną wszystkie martwe drzewa, to przebimbam się zdrowo do sety.
Skoro ostatnimi czasy nikt już nie wie jak żyć, to fajnie by było wiedzieć jak się będzie umierało. Dla optymalnego bilansu, skoro Epikur twierdził, że śmierć jest najstraszniejszym z nieszczęść. Później- też Epikur- już z górki. Mój dziadek absolutnie nie chciał umierać w łóżku. W czasie wojny trafił do szpitala, z zapaleniem płuc. Pokrzykiwał tam- w miarę „spłyconych” możliwości- żeby lekarze go ratowali, bo spłodził już dwóch synów, którzy pójdą na wojnę. A jak go tylko lekarze wyleczą, to od nowa zabierze się do roboty, żeby więcej żołnierzyków było. Potwierdza to moją teorię, że jedyna śmierć, jaka nas obchodzi to ta własna.
Deklaracja dziadka była cokolwiek politycznie ryzykowna, bo szpital był w Litzmannstadt, a Litzmannstad- w III Rzeszy. I wcale wtedy nie wyglądało, że Hitler przerżnie tę wojnę. Wolny rynek Ziemi Obiecanej zareagował natychmiast sprzedając lewe volkslisty i akty chrztu. Po nieprzyzwoitych cenach, które wydawały się być zacnymi. Tymczasem zdrowiej dla dziadka by było, gdyby przeczekał obecność babci przy łożu boleści i dopiero później „negocjował” z Kostuchą bądź Białym Fartuchem. Do swojej własnej grobowej deski, babcia wspominała ów epizod, jako mocno żenujący.
I wysoka temperatura, ani fakt, że dziadek był związany, bo w gorączce się miotał, nie stanowiły żadnego usprawiedliwienia dla jego głupoty. Prawdziwi lodzermensche kombinowały jak konie pod górę, żeby im ani rodzinom włos z głowy nie spadł, a dziadek właśnie zaoferował się, jako dostarczyciel świeżego mięsa dla wojska. Babcia odkryła, że popełniła mezalians… Rzecz niestosowną. Ja mówię: toż to norma w tej rodzinie!
Co jednak normą nie jest? A już dewiacją, w dodatku mało, mało rajcującą?
Mam mocno zaimplantowaną myśl, że nie rodzi się dzieci dla wojny. Sama byłam dzieckiem, kiedy zobaczyłam pomnik Małego Powstańca w Warszawie. Kojarzycie: taki knyp, z nocnikiem na głowie… Robi to wrażenie. Tak jak i wrażenie robią zdjęcia małych Afrykańczyków z karabinami… Jeśli to drugie jest według wielu z nas barbarzyństwem, to to pierwsze nie może być chwałą. Nie może być nawet głupotą. To skurwysyństwo.
UNICEF szacował (2016 r.), że „Dzieci- Bohaterów” jest na świecie 300 000. Okrągła liczba. Tylko czyja to wina? A może czyja to nadzieja?
Nie mam dzieci nie dlatego, że wyniuchałam, iż gdzieś w okolicy może się wcześniej czy później przypętać jakiś konflikt zbrojny. Ani, że kryzys klimatyczny… Ekonomiczny czy inne srali srali. Nie mam dzieci, bo ich po prostu kurwa nie lubię. Ten brak sympatii nie jest odwzajemniony, co dla mnie jest kolejnym dowodem na chorobliwy masochizm naszego gatunku. Z gościnnych sypialni, zawsze muszę wywalać dzieci, a dopiero później zaślinione, chrapiące psy. Koty mają u mnie fory, mogą w łóżku zostać. Powiecie, że to najdurniejszy wybór. Właśnie: masochizm.
Masochizm, chciwość, potrzeba akceptacji to ziarna wojny, a nie grona gniewu. Papu, papu, daj like’a! Infantylizujemy się na potęgę. Dzisiaj i dziewiętnastolatek jest dzieckiem. Trochę szkoda, żeby wracał do matki bez ręki, nogi, albo na wózku inwalidzkim. I nie jest ważne, jaką flagę miał namalowaną na nocniku. Przepraszam bardzo: na hełmie. Życie jest do przeżycia. A nie- do umierania.
Możecie mnie nie słuchać. W końcu, w Polsce, heteroseksualne bezdzietne z wyboru kobiety w wieku średnim nie istnieją ani w narracji politycznej, ani narracji społecznej, że o socjalnej, to już nie wspomnę. Nie jesteśmy już zawalidrogami, bo nasza „konkurencyjna” młodość minęła, nie jesteśmy też jeszcze ciężarem, bo potrafimy się ogarnąć, jeszcze bez łaski skoro nie będzie lex ciconaria. Jesteśmy duchami. Jak nas chce ktoś posłuchać, musi sięgnąć po tabliczkę ouija.
Stanisław Likiernik „Stach” (też już „duch”, bo zmarł w 2018 roku) powiedział (w 2009 r.) dziennikarzowi Marcinowi Kołodziejczykowi: „Im jestem starszy, tym częściej myślę o swoich kolegach, którzy padli w powstaniu [Warszawskim] od granatów, bagnetów, bomb, kul i noży niemieckich, wcale nie jako o kolegach, tylko jako o swoich dzieciach.” Sęk w tym, że takiej mądrości trzeba dożyć. To może dajcie dzieciakom w mundurach na to szansę? Moich kocurów nikt nie zabierze na wojnę. A gdyby próbował: to po moim trupie.