9 grudnia 2024

loader

Zatrute słowa

MEIN KAMPF to jest coś więcej niż kolejny spektakl – to zdarzenie, które wpisuje się w logiczny ciąg „teatru po Klątwie”.

Nie przypadkiem się tak złożyło, że Janusz Skrzywanek, reżyser „Mein Kampf” w warszawskim Teatrze Powszechnym był asystentem podczas realizacji „Klątwy” Oliviera Frljicia. Rozczarowany blokadą dialogu po tej premierze na pewien czas odsunął się od głównego nurtu teatru i zajął się spektaklami dla dzieci. Jednak powrócił z impetem do spraw, które go nurtują. Teraz stawia odważnie ze współtwórcami „Mein Kampf” pytania nie tyle o to, jak to niegdyś z hitleryzmem bywało, ile o to, jak te – wydawałoby się z sukcesem przezwyciężone – idee faszystowskie tkwią w społecznej świadomości.
„Dlaczego, pomimo doświadczeń drugiej wojny światowej, faszyzm i narodowy socjalizm znów stały się atrakcyjnymi ideologiami – pyta teatr – a sztandary i hasła nacjonalistyczne tak szybko zastąpiły dumę z wielokulturowo różnorodnej, zjednoczonej Europy? Zastanawiamy się, czy w książce Hitlera można znaleźć odpowiedź na te pytania, Zwłaszcza w sytuacji, w której łączenie nacjonalistycznych haseł i socjalistycznych postulatów staje się częstą praktyką populistycznych ugrupowań politycznych”.
Ryzykownie zaczyna się spektakl, wywołujący na scenę słowa Adolfa Hitlera, które zatruły umysły milionów ludzi. Uwodzicielska siła programu zawartego w „Mein Kampf”, a przy tym, niepozostawiające wątpliwości zbrodnicze środki, jakie miały być zastosowane dla jego realizacji, sprawiły, że tę książkę uznano za dowód w procesie norymberskim przeciw zbrodniarzom hitlerowskim. Nie mogli się tłumaczyć, że nie wiedzieli, jakiemu reżimowi służą. Książkę Hitlera kupiło ponad 12 milionów Niemców.
Reżyser chciał zapewne dać mocny sygnał, jak dalece dystansuje się od przytaczanego programu twórcy NSDAP – toteż wstęp do spektaklu przedstawia jako wypowiedź animowanych przez aktorów własnych obnażonych półdupków (dosłownie). Budzi to wątłe rozbawienie, ale i obrzydzenie części widowni. To najwyraźniej – jak mawia młodzież – jazda po bandzie, do której nie czuję przekonania. Twórca spektaklu chciał jednak oznajmić, że Hitler oferował ludziom to, co może się dobywać z tyłka. Dosadnie, ale trudno się nie zgodzić, że trafnie – zwłaszcza że ta diagnoza rozciąga się na jego akolitów i pogrobowców. Główną bowiem intencją i siłą tego spektaklu jest przestroga ostra jak brzytwa: stąpamy po cienkim lodzie, na który napierają zainfekowani wyznawcy ideologii rasowej: faszyzm nie tyle nadciąga, ile rośnie w siłę. I nie chodzi tu chłopców, którzy chowają się po lasach, aby świętować urodziny Hitlera, ale niebezpieczne wsączanie się do naszej rzeczywistości postaw i poglądów zatrutych nienawiścią.
Spektakl rozgrywa się w trzech częściach, przy czym każda z nich znajduje inną formę. Pierwsza to rodzaj bildungsroman, opowieści o dojrzewaniu bohatera, domu rodzinnym, ucieczce i tułaczce, marzeniach o uprawianiu sztuki, wreszcie odkryciu idei nacjonalistycznych – największe wrażenie w tej części czyni opowieść snuta przy zupie przez Klarę Bielawkę o wykluwaniu się odrażającego antysemityzmu. Cała wysportowana rodzina schludnie ubrana, synek w krótkich spodenkach, białe bluzki, a w tym otoczeniu rozlewa się jad pogardy dla obcoplemieńców.
Części drugiej bliżej do opery buffo – tekst jest wyśpiewywany, aktorzy przystrojeni wyciętymi z kartonu rekwizytami, a to skrzydeł, a to łodzi podwodnej, a to ryby – a ponad nimi wszystkimi symbole Unii Europejskiej, na który co pewien czas dybią. Podczas tego programowego seansu aktorzy odsłaniają plan propagandowy Hitlera, który nieopatrznie zawarł w „Mein Kampf” – to właściwie instrukcja, jak zawładnąć bierną i mierną masą i zmusić ją do posłuszeństwa, jak pozbyć się demokracji liberalnej. Ta część spektaklu, rozgrywana w ogromnym tempie, wymaga wielkiego wysiłku fizycznego od aktorów, co w rezultacie osłabia ich dyspozycję wokalną i dykcję – najwyraźniej reżyser nie oszacował kondycji wykonawców, a cierpi na tym czytelność.
Po przerwie przychodzi czas na część trzecią – zaczyna się właściwie już w foyer, gdzie pojawią się aktorzy tym razem przebrani w pokraczne kostiumy małpoludów o ogromnych tyłkach, obwisłych piersiach (kobiety) i wybujałych członkach (mężczyźni). Aktorzy zapraszają widzów na widownię i wtedy zaczyna się „rasowy” finał: Aleksandra Bożek czyta fragmenty „Mein Kampf” poświęcone hodowli czystych rasowo Niemców, marzeniom o zdrowej rasie, nieskażonej żadnymi ludzkimi „odpadami”. Pozostali, a także i ona, figlują w scenach frykcyjnych, podczas których śpiewają piosenkę „Dla ciebie chcę być dla białą” do melodii usypiającego jak kołysanka fokstrota z przedwojennego filmu „Czarna Perła” (H. Wars, E. Schlechter, K. Tom), który wykonywali Eugeniusz Bodo i Reri (Anna Chevalier). Połączenie złowieszczego tekstu z „Mein Kampf”, będącego zapowiedzią bezwzględnej walki o czystość rasową i prowadzonej w imię tej idei polityki eugenicznej, z pokazywanymi na ekranie scenami z filmu „Czarna perła”, wydobywa grozę na pozór tylko idiotycznego, kiczowatego tekstu:
Dla ciebie chcę być biała,
Bielutka tak jak ty,
Mieć jasne oczy i jasną twarz,
I jasne serce, takie jak ty masz.
Wywołuje to dreszcze na plecach dzięki naddaniu łzawej historii romansu Bodo i tahitańskiej aktorki nowego sensu. A więc to nie tylko Hitler i nazistowskie Niemcy marzyli o zdrowej, białej rasie?
Słowa z refrenu tej piosenki („Dla ciebie chcę być biała”) wykorzystali prawie 10 lat temu kuratorzy wystawy we wrocławskiej BWA jako tytuł ekspozycji, mającej „pokazać, jak w zwierciadle sztuki odbijają się zmiany zachodzące w tkance społecznej”. Czasem odpowiednio dobrana piosenka trafia celniej w środek niż intelektualne wywody. Skrzywanek postępuje podobnie jak kuratorzy wrocławskiej wystawy. Używa kiczu, aby uczulić, że problem tożsamości, nienawiści, inności trzeba widzieć znaczenie szerzej, niż tylko w okazywanej fascynacji czy niechęci do egzotycznej mniejszości. Niedawny asystent Oliviera Frljicia proponuje rozmowę o zapobieganiu nienawiści, choć jeszcze nikt nie wynalazł na nią szczepionki. Może zastąpi ją teatr? Po „Klątwie” to się nie udało. Teatr wprawdzie się przebudził, ale wrogie plemiona umocniły się na swoich stanowiskach, nie doszło do prawdziwego dialogu. Czy teraz będzie inaczej?
W końcowej części widowiska na horyzoncie pojawia się zwisający w dół czarny stożek. Wyglądem przypomina stalówkę. Tak przynajmniej kojarzy się komuś takiemu, jak ja, który uczył się sztuki pisania pracowicie kaligrafując i stawiając kleksy. Z czubka stożka-stalówki sączy się strużka czarnej cieczy. Co to jest? Atrament? Trucizna? Farba? Tak czy owak, atrament, którym „Mein Kampf” pisano, okazał się trucizną. Tak więc wcale prawdziwa jest przestroga, że słowa mogą nas mir tylko niebezpiecznie zmieniać, ale i to, że słowa nas sądzą.
Wracam na koniec do słów od autorów spektaklu: „Przyglądając się „Mein Kampf”, staramy się zbadać, do jakiego stopnia aktualne są dziś postulaty i idee zapisane przed ponad dziewięćdziesięciu laty. Analizując język i narrację Hitlera, zadajemy sobie pytanie o język współczesności i mowę nienawiści. Pytamy, ile musiało paść słów, zanim doszło do Holokaustu oraz ile jeszcze musi ich paść, żeby historia się powtórzyła”.

MEIN KAMPF, słowa: Adolf Hitler, reż. Janusz Skrzywanek, dramaturgia Grzegorz Niziołek, scenografia i kostiumy Agata Skwarczyńska, muzyka Karol Nepelski, ruch Agnieszka Kryst, wideo Magda Mosiewicz, Teatr Powszechny w Warszawie, premiera 23 marca 2019

PS.
W jednym z wywiadów reżyser informuje, że „Mein Kampf” nigdy nie przedstawiano na scenie: „po raz pierwszy do wystawienia „Mein Kampf” na scenie wzięła się niemiecka grupa Rimini Protokoll w 2015 r. Opowiadali, jakie niebezpieczeństwo może nieść uwolnienie tego tekstu, ale nie zdecydowali się używać słów Hitlera. My robimy to chyba po raz pierwszy na świecie”. To jednak nie do końca jest prawda – wiele lat temu fragmenty MK wykorzystał w swoim monodramie „Adolf” angielski aktor Pip Utton (premiera w roku 1997 podczas festiwalu w Edynburgu), który następnie z rozbudowanym już spektaklem (także o fragmenty „Table Talks”, czyli rozmów z Hitlerem w berlińskim bunkrze) zjeździł niemal całą Europę, wszędzie nagradzany na festiwalach i wychwalany przez recenzentów. W tym roku zawita do Torunia podczas Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora (w Polsce bywał wielokrotnie, ale z innymi spektaklami), gdzie przedstawi „Adolfa” i „Grając Maggie”.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Złe PGR-y

Następny

May się ugina

Zostaw komentarz