8 grudnia 2024

loader

Zdarzyło mi się zostać cząstką mitu

– Kult pieniądza, który stał się „bogiem”, zrodził obecny system, bardziej plutokratyczny niż demokratyczny. Nie znaczy to jednak,
że także w socjalizmie nie było postaw konsumistycznych, tyle że polegających raczej na marzeniu o konsumpcji niż na niej same – z Zygmuntem Malanowiczem rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Urodził się Pan w Wilnie. Czy to miasto żyje w Pana pamięci i wyobraźni?
Wilno pamiętam po długich latach po wojnie, podczas moich częstych odwiedzin tego miasta. W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna miałem zaledwie rok, i wtedy wyjechałem do miasteczka, o nazwie Podbrodzie, w pobliżu Wilna, do posiadłości mojej babci, matki mojej matki. Babcia była z pochodzenia Rosjanką urodzoną w Petersburgu. Tak więc z okresu mojego wczesnego dzieciństwa pamiętam piękną przyrodę i wojnę, którą całą, aż do 1945 roku przeżyłem na terenie Wileńszczyzny. Przerażające okropności wojny utkwiły mi w pamięci na zawsze. Nie chcę wracać wspomnieniami do tego czasu. Okrucieństwo wojny, z którym zetknąłem się w owych latach, nie da się porównać z jakimikolwiek tragicznymi wydarzeniami, które nawiedzały nasz kraj po wojnie. Także wolę zachować w pamięci nie zatarty obraz przyrody.
Jak znalazł się Pan w Polsce powojennej?
Jak wielu Polaków żyjących wtedy na Wileńszczyźnie. Przyjechałem do Polski powojennej w 1945 roku, mając niecałe 7 lat, drugim transportem towarowym w ramach tzw. repatriacji. Osiedlono nas na Mazurach. Tam spędziłem wczesną młodość. Szkołę podstawową i gimnazjum ukończyłem w Olsztynie, skąd po maturze wyjechałem do Łodzi i zacząłem studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej i Filmowej.
Rola Chłopaka w sławnym debiucie Romana Polańskiego „Nóż w wodzie” z 1961 roku sprawiła, że Pana twarz stała się jedną z najbardziej rozpoznawanych twarzy nie tylko polskiego kina, bo przecież film ten zdobył sławę światową. Wyniósł Pan ciekawe wspomnienia Pan z tej realizacji?
Moje wspomnienia z tego czasu nieco się zatarły. Praca nad tym filmem była bardzo ciężka. Doświadczaliśmy wielu trudności. Realizowanie zdjęć na jeziorze, to nie to, co na lądzie. Kręciliśmy zdjęcia na jeziorach Kisajno, Niegocin i Śniardwy. Zmienna pogoda, szczególnie na Śniardwach, dostarczała nam niemało kłopotów. Często wracaliśmy z planu z kilkoma metrami ekranowymi. Norma, o ile dobrze pamiętam, wynosiła 30 metrów ekranowych dziennie, co zwłaszcza na początku realizacji było niemożliwe do osiągnięcia. Walka z żywiołem zawsze kończyła się naszą porażką. Przycumowane szeregowo do siebie łódki, na których znajdował się sprzęt oświetleniowy łącznie z agregatem, przy silnym wietrze rozpraszały się po jeziorze i trudno je było pozbierać. Były też częste odwiedziny satelitów Romana, tych który byli zafascynowani jego osobowością i tych z urzędu, dbających o bezpieczeństwo państwa.
Jak Polański znalazł Pana do tej roli i jak się Panu z nim pracowało?
To zwykły przypadek, jakich wiele w życiu. W czasie wakacji w 1961 roku odwiedziłem Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Na jednym ze spektakli był również reżyser Bohdan Poręba. Wspomniał o nowym filmie, którego reżyserem miał być Roman Polański i że poszukuje do jednej z wiodących ról młodego chłopaka. Poręba uważał, że spełniam pewne warunki. Po paru dniach od spotkania otrzymałem zaproszenie do próbnych zdjęć. W Wytwórni Filmów Dokumentalnych spotkałem na planie Polańskiego, który – o dziwo – w trakcie prób rozpoczął ze mną normalną pracę, jak z profesjonalistą, nad wybraną sceną. Po skończeniu zdjęć podaliśmy sobie ręce i usłyszałem: „Spotkamy się na planie”. Praca z Polańskim nie odbiegała daleko od tej w czasie próbnych zdjęć. Polański doświadczenia aktorskie wykorzystywał jako reżyser. Spostrzegł, że jestem z rodzaju tych aktorów, którzy aby wydobyć prawdę nie stosując środków technicznych. Zresztą wtedy niewiele można było mówić o technice aktorskiej, bo jeszcze po prostu jej nie miałem. Musiałem zawierzyć własnej intuicji. Do osiągnięcia rezultatu niezbędne były próby, bez pokrętnych analiz.
Czy miał Pan świadomość, jak należy zagrać niedojrzałość swojego bohatera, samemu będąc zaledwie 23-letnim człowiekiem?
Miałem świadomość niedojrzałości tego chłopaka, ale nie myślałem jak to zagrać. Nie myślałem tymi kategoriami. Zadawałem sobie pytanie, jak może się zachować w założonych okolicznościach. Z taką świadomością rozumiałem poszukiwanie prawdy.
Czy tematyka filmu, zazdrość Chłopaka o dobra materialne Andrzeja, granego przez Leona Niemczyka, była w jakimś sensie przeczuciem, prefiguracją dzisiejszego kultu pieniądza?
Sprawa była dość wyraźnie nakreślona w scenariuszu. Niemożność osiągnięcia pewnych dóbr i niepewność co do zabezpieczenia sobie przyszłości, rodziła potrzebę buntu ówczesnej młodzieży. Ideały, którymi ją karmiono, były w gazetach i na transparentach. Nie był to więc buntownik bez powodu. Ten pozornie łagodny film opowiadający o jakiejś niby-przygodzie na łódce, poruszył świadomość sytuacji, w której znaleźliśmy się. W scenariuszu nie było więc żadnych przewidywań i proroctw zmian w przyszłości, przyszłej transformacji polityczno-ekonomicznej. Stąd też prefiguracja dzisiejszego kultu pieniądza nie miał tam miejsca. Kult pieniądza, który stał się „bogiem”, zrodził obecny system, bardziej plutokratyczny niż demokratyczny. Nie znaczy to jednak, że także w socjalizmie nie było postaw konsumistycznych, tyle że polegających raczej na marzeniu o konsumpcji niż na niej samej.
„Nóż w wodzie” stał się filmem cenionym na całym świecie i z każdym dziesięcioleciem coraz bardziej obrastał w legendę, wzmocnioną także barwną i dramatyczną biografią Polańskiego. „Nóż” stał się jedną z ikon w historii kina, a kadr przedstawiający Pana, z nożem w dłoni, i Leona Niemczyka, patrzących sobie w twarze, jest jednym ze zdjęć najczęściej publikowanych w książkach poświęconych kinu polskiemu i światowemu. Zawędrowało nawet na okładkę słynnego magazynu „Time” z 20 września 1963 roku. Co Pan czuł, widząc jak ten film, przez Pana współtworzony, żyje coraz bardziej własnym, mitycznym życiem, jako coraz bardziej oddalający się od Pana odrębny byt?
Ten film jest niczym balon, który w pewnym momencie rzeczywiście wymknął mi się z dłoni i poszybował w przestworza, jako jedna ze światowych ikon polskiego kina. Moje zdjęcie z nożem, na jachcie „Christine” – który jak gdzieś czytałem, zachował się do tej pory nad Kisajnem, choć w złym stanie technicznym – twarzą w twarz z Niemczykiem, obiega od 57 lat cały świat. Na pewno ten film jest cząstką mojego „ja”, choć nie jestem aktorem, który całe życie żyje jedną rolą.
Zagrał Pan jedną z głównych ról w „Polowaniu na muchy” Andrzeja Wajdy i ważną rolę księdza w jego „Krajobrazie po bitwie”. Potem jednak przez długie lata nie pracował pan z Wajdą. Czy rzeczywiście miał miejsce? Po latach spotkał się Pan z nim podczas współpracy nad scenariuszem do filmu „Wyrok na Franciszka Kłosa”.
Filmem „Polowanie na muchy” Wajda przerwał milczenie o mnie, dzięki czemu mogłem ponownie, po siedmioletniej być ponownie obecny na ekranie. W „Krajobrazie po bitwie” pozwoliłem sobie na ukazanie zupełnie odmiennego obrazu księdza, niż to bywało zazwyczaj. Dość szeroko pisała o tym na łamach „Polityki” dr Anna Tatarkiewicz, która wyjątkowo trafnie i wnikliwie zanalizowała moją rolę, za co dopiero teraz, po latach mogę jej podziękować. Wajda realizuje projekty, w których być może się nie mieszczę. Nie ma obowiązku angażowania mnie do każdego swojego filmu. Nie jestem w tym odosobniony. Scenariusz „Wyroku na Franciszka Kłosa” napisałem na podstawie książki Stanisława Rembeka, znakomitego pisarza, zupełnie celowo zapomnianego. Miałem na myśli film fabularny. Przedstawiając scenariusz Wajdzie sądziłem, że jest to materiał, który go zainteresuje. Jednak po przemyśleniu Wajda uznał, że film kinowy nie przyciągnie widza i zdecydował, że film telewizyjny będzie trafniejszym wyborem. Przy powstawaniu scenariusza telewizyjnego nie brałem udziału. Wajda miał swoje wyobrażenie o zdarzeniu opisanym w książce Rembeka. Państwo podziemne było w niej państwem prawa. Po transformacji politycznej w Polsce nie było dnia, aby nie mówiono, że oto żyjemy w państwie prawa. Nie zauważyłem tego.
Jakiś strasznie nieuważny ze mnie facet.
Zagrał Pan jedną z ról w słynnym „Hubalu” Bohdana Poręby. Specyficzne usytuowanie polityczne Poręby, zarzucane mu nacjonalistyczno-komunistyczne poglądy polityczne sprawiły, że również grających u niego aktorów, zakwalifikowano politycznie. Wokół tej sprawy jest wiele niejasności. Jaki jest Pana punkt widzenia na tę kwestię?
Specyficzne usytuowanie polityczne Poręby wynika z jego poglądów i światopoglądu. Ja tego nie analizuję i nie oceniam. Znałem Porębę jako uczciwego człowieka. Nie wiem czy komukolwiek uczynił krzywdę. Najpewniej sobie. Jednak mało mnie to obchodzi.
Ma Pan na swoim koncie szereg ról filmowych, także tytułowego Jarosława Dąbrowskiego. Brał Pan udział w produkcjach zagranicznych, rosyjskich, bułgarskich, węgierskich, niemieckich. Proszę opowiedzieć o tych doświadczeniach, o realizacjach najciekawszych z Pana punktu widzenia.
Praca nad rolą Jarosława Dąbrowskiego pochłonęła wiele energii i wymagała wiele trudu. Dąbrowski to niezwykle ciekawy człowiek, któremu leżał na sercu los Polski. Nie będę analizował jego dokonań. Tym zajmują się historycy. Został wybrany na generała Komuny Paryskiej przez Francuzów i z czcią pochowany na cmentarzu Pére Lachaise. Francuzi nie przekreślają ludzi, którzy oddali życie za ich kraj. Ze wszystkich zagranicznych produkcji, które pan wspomina, z nostalgią wracam myślą do pracy z Istvanem Gallem nad filmem „Odłamki”. Nie był pokazywany w Polsce. Pokazano go w konkursie w Cannes w 1981 roku, ale nie miał szansy w rywalizacji z „Człowiekiem z żelaza” Wajdy.
Proszę opowiedzieć o swoich najciekawszych doświadczeniach w pracy teatralnej.
Moje doświadczenia teatralne są dość znaczące dla mnie osobiście. Widzowie jednak, jeśli mnie kojarzą, to bardziej z filmem aniżeli z teatrem. Osobnym rozdziałem mojej pracy w teatrze jest spotkanie z Krystianem Lupą, w jego „Wymazywaniu”. Była to praca niezwykle zajmująca. Lupa sprawia, że jego świat staje się twoim światem. Niezwykłe zespolenie wyobraźni z wizją zdarzeń. Posiada zdolność przywracania nieuchwytnego czasu, zwykle niewidzialnego.
Bardzo ciekawie wspominam, jako bardzo emocjonującą, pracę na planie widowiska „Trzeci Maja” Grzegorza Królikiewicza w 1976 roku w Teatrze Telewizji, w którym grałem księdza Józefa Mejera, radykalnego jakobina. Królikiewicz był uczulony na sztuczne, rutynowe maniery gry aktorskiej, na skłonność do teatralnych deklamacji. W tym historycznym widowisku z XVIII wieku chciał osiągnąć niemal dokumentalny autentyzm ekspresji werbalne, konwersacyjnej i żeby to osiągnąć poddał aktorów niemal brutalnej presji psychologicznej, żeby ich wytrącić z rutyny zawodowej.
Interesuje się Pan literaturą rosyjską. Swego czasu zrealizował Pan w telewizji „Gracza” wg Fiodora Dostojewskiego. Współreżyserował Pan jeden film rosyjski. Dlaczego literatura rosyjska jest dla Pana tak ważna?
Przed laty w Krakowie napisałem adaptację „Gracza”, na użytek telewizji. Spektakl wyreżyserował Bohdan Hussakowski. Żal, że wtedy telewizja w Krakowie nie dysponowała zapisem magnetycznym. Film powstał na podstawie mojego scenariusza, opartego na kanwie powieści Ilji Kaszafudinowa „Szlachetna krew”. Była to opowieść o koniu, czempionie torów, którego przewożono na wywrotce. Szczególny rodzaj upodlenia zwierzęcia przez ludzi. Nie znam losu tego filmu, podobnie jak losów filmu o Jarosławie Dąbrowskim. Literaturę rosyjską uważam za jedną z największych na świecie. Jest jak laboratorium, w którym dokonuje się badań nad istotą człowieczeństwa, nad tajemnicą poczynań ludzkich, nad złem i dobrem, które tkwią w człowieku. W końcu nad duszą ludzką, nieodgadnioną i zawiłą. Cóż jeszcze mogę powiedzieć?
Dziękuję za rozmowę.

Zygmunt Malanowicz – urodził się 4 lutego 1938 w Korkożyszkach k.Wilna, aktor filmowy i teatralny, laureat licznych zagranicznych nagród teatralnych i filmowych. Po „Nożu w wodzie” zagrał też m.in. w „Barierze” J. Skolimowskiego (1966), „Polowaniu na muchy” (1969) i „Krajobrazie po bitwie” (1970) A. Wajdy, „Trądzie” (1971) A. Trzosa-Rastawieckiego, „Hubalu” (1973) i „Jarosławie Dąbrowskim” (1975) B. Poręby. Grał w teatrach Poznania, Zielonej Góry, Krakowa, Nowej Huty, Łodzi i Warszawy. Obecnie aktor Teatrów Rozmaitości i Nowego w Warszawie, gdzie ostatnio grał w spektaklu „Francuzi” według „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta w reż. Krzysztofa Warlikowskiego.

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Zostanie tylko piana?

Następny

Epitafium dla Gutenberga

Zostaw komentarz