Mam za sobą wiele lat świadomej obserwacji polskiego życia politycznego. Sądzę, że daje mi to możliwość względnie obiektywnych porównań publicznych wypowiedzi tych, którzy to życie nam kształtują, którzy mają istotny wpływ na nasze nastroje i życiowe decyzje. Z czystym sumieniem mogę więc stwierdzić, że nie pamiętam tak dobrego sezonu na mówienie głupotek, lub opowiadanie bajek, w znacznej części poprzedzających działania, których sens jest dla mnie niezrozumiały.
Gender?
Spisanie wszystkich tych opowiadań wymagałoby napisania książki. Więc – w trosce o cierpliwość czytelników – zajmę się tylko kilkoma, zaczynając od mniej ważnych, ale mimo to denerwujących znaczną część społeczeństwa.
Mam słabe serce, a ostatnio wpada ono zbyt często w palpitacje spowodowane wypowiedziami przedstawicieli rządzących partii na temat konwencji stambulskiej. Objawy niechęci do ostatecznego akceptowania tej konwencji wspierane są często słowem „gender”. To angielskie słowo ma u nas jakieś nadzwyczajną siłę destrukcyjną, mimo, że po polaku znaczy „płeć”. Dopiero, jeśli ktoś chce to pojęcie rozbudować, to może dodać, że nie chodzi mu o płeć biologiczną, tylko kulturową, społeczną albo psychiczną. Ta ostatnia najbardziej niektórych denerwuje, bo nie mogą znieść, że chłopiec uważa się za dziewczynkę i odwrotnie. Nie rozumiem, dlaczego? Znam osobiście pieska, który zachowuje się jak suczka i suczkę z charakterem pieska. Mieszkają obok siebie i doskonale się uzupełniają. To ich spawa, tak samo jak ludzi, którzy mają podobne odczucia.
Niektórzy działacze prawicy dają do zrozumienia swoimi wypowiedziami, że Polak – Katolik nie może tolerować takich różnic między biologią a odczuciami samodzielnych, i rzekomo u nas wolnych ludzi. Tym samym nie rozumiem, czym jest wymyślana przez ideologów męskości tzw. „ideologia gender”. A już zupełnie nie pojmuję, dlaczego „ten cholerny gender” ma przeszkadzać zatwierdzeniu konwencji stambulskiej? Ona bowiem jest tylko (albo aż) deklaracją walki z przemocą wobec kobiet. Chyba także tych biologicznych mężczyzn, którzy za kobiety się uważają. I nie trzeba do tego filozofii.
Twardy język polityków
Sprawą pozornie bez znaczenia jest język używany przez wielu polityków i najbardziej sprawnego polskiego biznesmena, nasycony przerywnikami w formie przekleństw. Mamy w tej dziedzinie tradycję. Piłsudski też przeklinał i używał określeń, które trudno było nazwać salonowymi. Zarówno w antyplatformerskiej fali nagrań rozmów przy konsumpcji niesmacznych ośmiorniczek, jak i publikowanych obecnie szczególnie w dyspozycyjnych rozmowach prezesa Obajtka w czasach wójtowania, przerywnik „k….wa” jest stosowany niemal bez przerwy.
Opowiadanie przez polityków wysokiego szczebla, szczególnie premierów, rzeczy słusznych jest konieczne, ale – moim zdaniem – ważna jest też forma.. Powinni mówić bardzo dobrym, literackim językiem, świadczącym o ich osobistej kulturze. Niektórzy mogą nie wszystko rozumieć, ale mimo to ich autorytet wtedy wzrasta.
Przykro mi. Mimo sklerozy ośmielam się uważać, że z powojennych premierów niemal wszyscy nie potrafili mówić takim językiem. Narażam się politycznie, ale – moim nieuczesanym zdaniem – był tylko jeden wyjątek, który mówił bardzo dobrze. Tym wyjątkiem był Józef Cyrankiewicz. Powtarzam – chodzi mi o formę, a nie o treść. Nawet wtedy, gdy groził odrąbywaniem rąk sprzeciwiającym się władzy poznańskim robotnikom, powiedział to dobrze po polsku.
Dobrze mówili i mówią po polsku w innych okolicznościach, także Włodzimierz Cimoszewicz i Donald Tusk. Nad resztą premierów, łącznie z obecnym, spuszczam zasłonę.
Pochwały za formę opowiadań, nie mogą ode mnie oczekiwać liczni działacze „zjednoczonej (jeszcze) prawicy, którzy przemawiają zawsze z poważną i obrażoną miną, Słucham ich tylko w telewizorze, bo jako przestraszony pandemista poruszam się w promieniu kilometra od miejsca zamieszkania.
Mów mi wuju!
Czołówkę propagandowo – agresywnego przekazywania poglądów stanowią niewątpliwie wiceministrowie i inni partyjni towarzysze ministra sprawiedliwości. Jako tako znoszę tylko byłego wiceministra pana Patryka Jakiego, który używa względnie poprawnego języka i robi korzystne wrażenie, że nie zawsze wierzy w to, co mówi. Staram się traktować, jako niestosowną rozrywkę wypowiedzi, i zapewne rzeczywiste poglądy, wybijającego się ostatnio parlamentarzysty o nazwisku, które w Potopie Sienkiewicza poprzedzone jest imieniem Roch. Słuchając go, mam niekiedy ochotę powiedzieć, wzorem Zagłoby – „Mów mi wuju!”- to prywatnie Ci wytłumaczę, dlaczego się z Tobą nie zgadzam.
Jedną z ostatnich głupotek serwowanych przez tego quasi Rocha było nerwowe oświadczenie, że marzy – „jak miliony Polaków” – o tym, aby zobaczyć w więzieniu Donalda Tuska. Bo źle rozmawiał z Rosjanami po katastrofie smoleńskiej. Przestraszyłem się (jak zwykle ostatnio), bo wprawdzie „miliony” były oczywistą przesadą, ale może rzeczywiście jest sporo osób, które mają o to pretensje. Nie zwlekając poszukałem w okolicy mego niezawodnego konsultanta politycznego, czyli nurka śmietnikowego, o którym już kiedyś pisałem. Powiedział, żebym się nie przejmował. Przeciętny polski obywatel nie wie, o co chodzi z tymi rozmowami. Interesuje się, ale też coraz mniej, tylko odpowiedzią na pytanie – był jakiś zamach, czy go nie było?
Dochodzimy tu do wyjątkowo długiego wykorzystywania sezonu na bajkowe opowiadania. Właściwie zaczął się krótko po katastrofie, czyli 10 lat temu. Co roku zapowiadano zakończenie, które – jak powszechnie rozumiano – miało wskazać zamachowca i udowodnić jego winę. Powołano specjalną (i kosztowną) podkomisję i wielu ekspertów. Kwestionowano oficjalne wyniki badań specjalistów od katastrof lotniczych i usiłowano nadawać inne znaczenie nagraniom z kokpitu samolotu. I trwa to dalej bez pewności, że skończy się po 10 rocznicy.
Wirus – nasz wróg
Rosnący zestaw bajkowych opowiadań przyniosła nam zaraza korona wirusem. Najpierw – według opowiadań Premiera – wirus już się wycofywał, żeby pozwolić nam na spokojne przeprowadzenie wyboru prezydenta. Potem wrócił. W wakacje osłabł, bo pojechał na wycieczkę do Anglii i na plaże w Izraelu. Tam go skutecznie pogonili naprawdę masowymi szczepieniami, więc teraz znowu nas nawiedził. Widocznie wypoczął, bo rozrabia ze zdwojona siłą. Najbardziej przebijały się partyjno – propagandowe opowiadania o tym, jak na wszystko jesteśmy przygotowani, wszystkiego mamy więcej niż trzeba, poza szczepionkami. Wobec tego wymyślano i zmieniano „system” szczepień zmuszający np. staruszków do tego, aby wiedzieli, co to jest „profil zaufany” i jak go wykorzystać. Ale jak znerwicowane społeczeństwo przestało lubić szczepionkę jednej firmy i powstały jej zapasy, to mimo to nie widzę punktów szczepień z napisami „Tu szczepmy szczepionką XYZ każdego w wieku od …. do ……, kto się umówi telefoniczne pod numerem …..”.
Może zresztą się mylę, może wbrew narzekaniom mamy nadmiar personelu i wszystkiego, co potrzebne w walce z pandemią. Wysyłamy przecież naszą liczną ekipę lekarzy i pielęgniarek – dobrze, że tylko na trzy dni, – aby zaszczepiła personel kwatery głównej NATO. Tak, jakby nie było w tej „okolicy” Belgii i Holandii, a niezbyt daleko także Niemiec, Francji i Anglii. Zaczynam wierzyć panu premierowi, że staliśmy się w latach panowania PISu nieprzyzwoicie bogaci, czego zresztą dowodem mogą być także niektórzy obywatele kierujący największymi spółkami skarbu państwa.
Czołową nagrodę za oświadczenia w czasie zarazy, trzeba przyznać także naszemu instytucjonalnemu kościołówi. Nawet w podobnie pobożnej Litwie ogłoszono decyzje władz kościelnych, że msze powinny odbywać się bez bezpośredniego udziału wiernych. Są transmitowane przez telewizję i każdy, jeśli czuje taką nieodpartą potrzebę, może w nich uczestniczyć. Kościoły w Polsce z reguły nie przestrzegają zaleceń dotyczących liczby obecnych i obowiązku zakładania maseczek. Bez owijania w bawełnę trzeba powiedzieć, że są jednym z poważnych źródeł zakażeń. I w tym zakresie wszystko zaczyna się od pięknych, ale pozbawionych przyziemnego sensu, słów o nieustającej opiece Boga i o „duchowych potrzebach Polaków”. Ukryte w tych wypowiedziach sugerowanie, że modlitwa może zastępować medycynę, jest anegdotą stulecia. A tymczasem, codzienne wywożenie licznych zmarłych ze szpitali, zaczyna przypominać obrazy z walki z zarazą w średniowieczu.
Ten okropny komunizm
Pandemia nie zmieniła jednak tonacji wypowiedzi związanych z naszym życiem politycznym. Wyraźnie zaostrzyły się twierdzenia działaczy zjednoczonej prawicy, że wszystkiemu złemu winna jest opozycja i okres, w którym żyliśmy „w „komuniźmie”. Oderwiemy się od tego tragicznego okresu dopiero wtedy, kiedy wymrą ludzie, którzy w nim żyli. Bo oni przesiąkli tym strasznym ustrojem, ukryli się w opozycji i wszystko teraz nam psują.
Takie twierdzenia słyszę niemal codziennie z ust młodych, a więc niezarażonych tym politycznym wirusem, wiceministrów sprawiedliwości, prawicowych radnych Warszawy i Gdańska a także niektórych europosłów i europosłanek – na czele z moją ulubioną, o której już pisałem. Niedawno na posiedzeniu poświęconym praworządności wygłosiła zadziwiające oświadczenie, w którym – oczywiście – też wskazała z psychiczne „skomunizowanie” naszej opozycji.
Nie mogę się powstrzymać, od kilku nieśmiałych uwag.
Teorie komunizmu nigdy i nigdzie nie były zmaterializowane w postaci ustroju. Niektórzy filozofowie uważali zresztą, że „Komunizm to chrześcijaństwo w najczystszej formie, w czasie, kiedy nie wypaczył go katolicyzm” (Etien Cabet 1842). Zły stosunek do samej idei wolności, równości, wspólnoty, braterstwa itd. powstał nie dlatego, że „masy” nie zgadzały się z tą ideą, tylko dlatego, że w poważnej skali próbowano ją wprowadzać w czasie rewolucji rosyjskiej, używając siły i mordując przeciwników. Szczyt krwawych prób wdrażania komunizmu osiągnięto jednak nie w ZSRR, a w Kambodży, w której Czerwoni Khmerzy pod dowództwem Pol Pota w latach 1975 – 80 wymordowali lub w inny sposób doprowadzili do śmierci ponad 20% populacji kraju, czyli 1,5 miliona osób. Bezmyślność tej „rewolucji” zmierzającej do stworzenia państwa rolniczego bez szkół i inteligencji, też zostawiła ślad na opinii o teorii komunizmu, mimo, że nie miała z nią nic wspólnego.
W Polsce tylko przez dziesięć lat po wojnie panowało coś, co miało być ”ustrojem sprawiedliwości społecznej”, ale wzorem wielkiego sąsiada i międzynarodowo uznanego opiekuna wschodnioeuropejskiej strefy wpływów, było jednocześnie okresem bezwzględnej, i czasem też krwawej, walki politycznej. Ale nawet wtedy nie wprowadzono kolektywizacji rolnictwa, nie zlikwidowano rzemiosła i innych form, drobnej, prywatnej przedsiębiorczości, rozwijano szkolnictwo średnie i wyższe. Upaństwowiono tylko średnie, duże i bardzo duże przedsiębiorstwa przemysłowe.
Teraz mamy inny klimat
Od 1956 roku, czyli „epoki” gomułkowskiej, naród żył względnie spokojnie, uczył się i ciężko pracował nad odbudową kraju. Można mi zarzucić, że jako sklerotyk, widzę ten okres w zbyt różowych barwach, Ale prawicowy malkontent powinien posłuchać piosenki „Gdzie się podziały tamte prywatki, gdzie te dziewczyny z tamtych lat?” – zwłaszcza w pierwszym wykonaniu W. Gąssowskiego wspieranej fotografiami, – aby zrozumieć, że nie było tak źle, jak to przedstawia w swoich wystąpieniach.. Owszem – ograniczano wolność słowa (choć kabarety polityczne były lepsze niż dzisiaj). Ograniczano wyjazdy zagraniczne. Hamowano import i – poza rolnictwem – rozwój prywatnej przedsiębiorczości. Ale właśnie w tym okresie wiele znanych osób, łącznie z braćmi Kaczyńskimi, kończyło studia. A Lech zrobił nawet habilitację. Co nie oznacza, że nie byli jednocześnie opozycjonistami.
Ci młodzi politycy, którzy opowiadają namiętnie o tym wczesnym, najgorszym okresie, zapominają o tym, że niekochający władzy naród był jednocześnie zjednoczony w dążeniu do odbudowy kraju i przywrócenia nadszarpniętych wojną jego wartości kulturowych. Student, czujący się opozycjonistą, nie rezygnował ze swoich poglądów, ale bez wstrętu jechał w niedzielę „pomagać wsi”, albo grzebać w ziemi doły, pod fundamenty nowych osiedli.
Dzisiaj, Szanowne Panie i równie Szanowni Panowie z rządzącej prawicy, z perspektywy tych wielu lat widzę, że zaczyna być gorzej. Udało się Wam zrobić niespotykany w Europie i w naszej historii, bałagan w wymiarze sprawiedliwości. Skład, sposób działania i decyzje takich „organów” jak Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Krajowa Rada Sądownictwa budzą wątpliwości w kraju i w UE. Próby „stłamszenia” niezależnych mediów niszczą pozory demokracji. Posłowie prawicy w swoich wypowiedziach nie tylko usprawiedliwiają, ale wręcz chwalą decyzję pewnej posłanki, o przejściu z całkiem lewej strony, na całkiem prawą. Nagła zmiana poglądów tej pani nie tylko zerwała niepisaną umowę z jej wyborcami, ale świadczyła też o narastającym lekceważeniu zasad przyzwoitego parlamentaryzmu.
Teraz „taki mamy klimat”. I nie stworzyło go ani polityczne centrum, ani lewica. Przy skłonności do pisania agresywnych bajek, trudno go będzie ocieplić.
Warszawa – Marki. 26.03.2021