Aneta (imię zmienione) jest nauczycielką w jednym z prywatnych przedszkoli społecznych w Warszawie. W rozmowie z Portalem Strajk opowiada, co oznaczałaby prywatyzacja systemu oświaty i jak wyglądał strajk z perspektywy placówki prywatnej.
Polska oświata, która i tak nie była w najlepszym stanie, została przez deformę Anny Zalewskiej doprowadzona do kompletnej ruiny – wykazał raport NIK. Jego publikacja sprawiła, że jeszcze intensywniej toczy się w szkołach dyskusja o tym, co robić dalej, po przegranym strajku. Przedstawiamy perspektywę nauczycielki, związkowca i uczennicy w tej sprawie.
PORTAL STRAJK: Skrajna prawica w trakcie strajku nauczycieli tradycyjnie uznała, że gdyby sprywatyzować system oświaty, to działałby o wiele lepiej. Pani uczy w prywatnym przedszkolu – co miałaby pani do powiedzenia prawicy?
ANETA: Uczę w przedszkolu społecznym, które uznałabym za półprywatne. Tutaj wszyscy mają wpływ na to, jak wyglądają zajęcia, zwłaszcza rodzice. Jednak dlaczego prywatne przedszkole miałoby działać lepiej od publicznego? Czy to, że nauczyciel zmienia przedszkole z państwowego na prywatne oznacza, że będzie lepiej uczyć? Sprywatyzowane szkoły oznaczają ogromne rozwarstwienia. Dostęp do szkół będzie nierówny z różnych względów.
Zdaniem prawicy system byłby po prostu zorganizowany lepiej, bo każdy dostawałby sprawiedliwą pensję za swoją pracę.
Prawda jest taka, że w prywatnych przedszkolach panuje straszny wyzysk. Czytam w internecie wpisy w różnych nauczycielskich grupach… Kiedy padają pytania o to, gdzie kto chciałby pracować, to 80–90 proc. odpowiada, że w przedszkolu państwowym. W prywatnym często zatrudniają cię na 40 godzin w hałasie, a nauczyciel musi się jeszcze przygotować do zajęć – robi to za darmo w domu. Nie jesteś się w stanie przygotować mając pod opieką dwudziestu trzylatków, którym często trzeba pomóc w drobnych czynnościach.
Inne popularne przekonanie – standard prywatnych przedszkoli jest lepszy. Muszą konkurować między sobą i dlatego ich właściciele bardziej się starają.
Standardy w prywatnych przedszkolach są niewiele lepsze: jest tylko trochę mniejsza grupa i trochę większa liczba nauczycieli. W wielu przedszkolach nie ma infrastruktury, place zabaw to często mały ogródek. Większa przestrzeń dla dzieci byłaby super, ale dla prywatnego właściciela to koszty, jeśli musi wynająć tak duży teren. W wielu przedszkolach oszczędza się na wszystkim – nie ma np. kolorowego ksero, a kartki A4 dzielone są na pół.
Jeśli ktoś mówi, że prywatne to lepsze, to musi wiedzieć, że to są po prostu maszynki do zarabiania pieniędzy. Ich cel to dowiezienie produktu do końca, nie budowa społeczeństwa. A przedszkole nie jest od zarabiania, tylko od wychowywania dziecka.
Prywatne placówki nie strajkowały. I znowu prawica twierdziła, że to dowód na to, że warunki pracy tam nie są takie złe.
W prywatnym przedszkolu przez pierwsze miesiące pracuje się na zlecenie albo dzieło, a później to jest już dobra wola zatrudniającego. Pensje wahają się w granicach 2500 zł. Ludziom w przedszkolach prywatnych można obniżać godziny pracy, żeby mogli się przygotować do zajęć w domu, ale też obniża im się wtedy pensje. Uważam, że 2000 zł w przedszkolu, w którym czesne wynosi 1600 zł, to bardzo mało. W jednym ze przedszkoli prywatnych usłyszałam od dyrektorki, że płaci nauczycielom tyle, co śmieciarzom.
Dlaczego więc wybrała pani przedszkole prywatne, a nie publiczne?
Zaczęłam pracę jeszcze na studiach, nie miałam pełnych kwalifikacji. Odpowiadała mi kadra w tym przedszkolu – wiedziałam, że dużo się w nim nauczę. Chciałam też zobaczyć, jak działa przedszkole społeczne w praktyce.
Warunki płacowe są jednak gorsze.
I to nie jest jedyny problem. Brakuje mi też często higieny pracy – nie mamy swojego pokoju socjalnego i zaplecza. Czasem trudno skorzystać z toalety, gdy jest się samą na zmianie. Notorycznie się zdarza, że nie mogę się nawet napić, bo kuchnia jest dalej, woda się skończyła, ale nie mogę zostawić dzieci i po nią pójść, nie mogę jej przynieść.To są sytuacje, których rodzice nie widzą. Jest jak jest, staram się nie narzekać, ale czasem myślę sobie: „Na Boga! Czy tak to powinno wyglądać?”.
A rodzice dzieci? Nie widzą w tym nic złego? W końcu opiekuje się pani osobami, które są dla nich najważniejsze…
Wielu rodziców ma stosunek: „płacę, więc wymagam”. Nie myślą zbyt wiele o prawach pracowniczych. Gdyby ktoś bardzo chciał przyprowadzić dziecko na cały dzień, od 7:30 do 17:30, to przeliczając wysokość czesnego za liczbę godzin, okazałoby się, że zarabiam niecałe 4 zł za godzinę.
Poparła pani strajk nauczycieli, ale nie wzięła w nim udziału. Dlaczego?
Nie jestem uzwiązkowiona i nie chroni mnie Karta Nauczyciela. Ci, którzy są w budżetówce, mają określone stawki i pensum – i oni mogą walczyć o ich zmianę. Ja w prywatnym przedszkolu mam inne pensum i zarobki.
Nie ma struktur związkowych w przedszkolach prywatnych?
Tutaj mówienie o związkach zawodowych oznacza, że jest się strasznym komunistą i chce się wracać do PRL-u.
Kiedy byłam na studiach, słyszałam teksty w stylu „zakładajcie przedszkola, to jest dobry biznes”. Jak oświata w tym kraju ma działać dobrze przy takim podejściu? Gdybym miała kiedyś szansę założyć swoją placówkę, próbowałabym to zrobić w formie spółdzielni. Tworzyć folwark, by pracownikom płacić jak najmniej, a sobie jak najwięcej? Nie wyobrażam sobie tego.
A wyobraża sobie pani, że we wrześniu szkoły znowu przestają normalnie pracować?
ZNP czy inne związki musiałyby zebrać tyle funduszy, żeby ci ludzie wytrwali dwa miesiące i dostali np. 80 proc. pensji. Nauczyciele zaczęli mówić o sobie inaczej, zmieniła się ich opowieść – są świadomi, że wykonują ważny, społecznie potrzebny zawód. Problemem jest to, czy będzie finansowe zaplecze. Teraz PiS wziął nauczycieli głodem. Zarobki nauczycieli są tak niskie, że trzy tygodnie protestu potwornie uderzyły ludzi po kieszeni. Dlatego nie chciałabym oceniać ludzi, którzy tego strajku nie podjęli. Sytuacje są różne, ktoś może mieć np. chore dziecko, które wymaga rehabilitacji…
Strajkujący nauczyciele bardzo podkreślali: niskie zarobki to tylko mała część problemu. Uzdrowienia wymaga wiele różnych aspektów działania szkół. Jak to wygląda z pani perspektywy?
Pierwszy problem, który przychodzi mi do głowy, to przeładowane klasy, brak indywidualnej opieki. To z tego powodu np. tak kwitnie dziś rynek korepetycji. Ponadto w wielu szkołach chodzi się do pracy na zmiany, co oznacza, że dzieci w wieku 8–9 lat czekają w świetlicy i są zmęczone. Dużym problemem jest dojazd do szkoły na obszarach wiejskich. Widzimy też oderwanie „góry”, tj. ministerstwa, od tego, co się dzieje w szkole. Ogromnym plusem polskich szkół są za to kompetencje polskich nauczycieli. Oni ciągle, na własny koszt, robią kolejne kursy, studia podyplomowe… Sama widzę, jak wiele potrafię się nauczyć od nauczycieli z dwudziestoletnim stażem. Niestety jednak w obecnych warunkach to tak, jakby najlepszemu informatykowi dać do pracy stary komputer.
Co z placówki społecznej, w której pani pracuje, przeniosłaby do publicznego systemu oświaty?
Bardziej demokratyczne podejście do edukacji. Mniejsze grupy, więcej nauczycielek, czas na rozmowę z dzieckiem. Przedszkole nie może być przechowalnią, tylko miejscem, w którym dziecko może się rozwijać i czuć bezpiecznie. Tak nie będzie w 25-osobowej grupie trzylatków z jedną nauczycielką i pomocą. Przy najszczerszych chęciach nauczyciela indywidualne podejście nie jest wtedy możliwe.
My chcemy dzisiaj fińskiej edukacji, ale nie chcemy za nią zapłacić. W Finlandii prywatne szkolnictwo jest zabronione. Często się powtarza, że „to inna mentalność”. Nie, tam po prostu są większe nakłady na edukację i u nas musi być tak samo.
Rozmawiał Michał Pytlik
Artur Sierawski, zaangażowany od dawna w walkę z deformą edukacji autorstwa minister Anny Zalewskiej, w ramach organizacji „Nie dla chaosu w szkole”, również nazywa decyzję o zawieszeniu strajku „kontrowersyjną”.
Strajk został zawieszony, a maturalna specustawa ustawa dalej była procedowana. W dodatku Andrzej Duda tę ustawę podpisał. Stąd panuje tak duże niezrozumienie tej decyzji wśród nauczycielek i nauczycieli. Rozgoryczenie jest tym większe, że jak sam Sławomir Broniarz podkreślał, zdecydowana większość strajkujących nie należała do ZNP. A nie mieli oni prawa głosu w trakcie negocjacji z rządem – nie powinno było tak być.
Co dalej? Już się słyszy, że nauczyciele odwołują swoje zajęcia dodatkowe, które do tej pory prowadzili nieodpłatnie. Nie chcą również jeździć na wycieczki kilkudniowe, czy brać udziału w weekendowych festynach. Drugi skutek, który dla mnie jest bardzo ważny, to masowe odchodzenie z zawodu. Dwoje moich znajomych, młodych nauczycieli, mówi, że pracuje do czerwca i zmienia pracę. Nauczyciele czują się upodleni porażką i wyniszczeni psychicznie przez propagandę rządu.
II część rozmów o przyszłości szkoły opublikujemy w następnym wydaniu.