Na trzy miesiące przed wyborami parlamentarnymi w zasadzie już wykrystalizowała się scena polityczna.
Zamiast rywalizacji dwóch bloków za i przeciw PiS, jak to miało miejsce przy wyborach do Europarlamentu, walczyć będą cztery ugrupowania mające szanse – choć różnie dziś oceniane – na uzyskanie mandatów poselskich. Dzięki temu, że Koalicja Europejska rozdzieliła się na trzy odrębne listy głosujący mają łatwiejszy wybór poprzez możliwość poparcia określonej orientacji politycznej a nie oddawania głosu na eklektyczną koalicję, gdzie ich głosy pomogłyby w przepchnięciu do Sejmu kandydatów z innych partii. W ten sposób wyborcy lewicowi pozbędą się dylematu czy stawiając np. iksa przy nazwisku startującego z siódmej pozycji kandydata Lewicy przypadkiem nie wepchną do Sejmu jedynkę z Platformy. Dzięki rozpadowi Koalicji Europejskiej do środowisk opozycyjnych powrócił też pluralizm, który jest nie tylko bardziej naturalny i zrozumiały dla wyborców, lecz także może okazać się bardziej skuteczny niż sztuczna jedność. Wprawdzie w jedności może być siła, jednak jedynie w przypadku, gdy taka jedność jest skuteczna.
Przed wyborami do Parlamentu Europejskiego byłem zdania – czemu dałem publicznie wyraz na łamach Dziennika Trybuna – że lewica, wówczas SLD, powinna startować samodzielnie po to, aby mieć rozeznanie co do skali poparcia ze strony wyborców. Wybrano inny wariant, który z kolei wykazał na jakie wsparcie może liczyć szeroka koalicja opozycyjna a tym samym poddał weryfikacji jej sensowność. Stosunkowo słaby, co by nie mówić, a przynajmniej daleki od sondaży i oczekiwań wynik Koalicji Europejskiej udowodnił, że w tej formule opozycja nie ma szans na odsunięcie PiS od władzy, co było jej celem strategicznym. Starcie jedynie dwóch bloków – Zjednoczonej Prawicy i Koalicji Europejskiej doprowadziłoby do tego, że tylko te dwie struktury przedostałyby się do Sejmu, gdzie PiS nadal miałoby większość zapewniając sobie kontynuację rządów na następną kadencję.
Wydaje się, że świadomość tego faktu dotarła do liderów ugrupowań opozycyjnych. Pozostało tylko pytanie, kto weźmie na siebie rolę likwidatora koalicji. I tu odnalazło się PSL ogłaszając z niej wystąpienie. Był to racjonalny krok, który został natychmiast skrytykowany przez dogmatyków sztucznej opozycyjnej jedności. Ludowcom zarzucano, że w ten sposób torują drogę dla przedłużenia władzy PiS, choć czysta kalkulacja wskazuje na coś wręcz przeciwnego. Co prawda argumentacja PSL była cokolwiek absurdalna, co zresztą w warunkach polskich nie powinno nikogo dziwić. Twierdzono mianowicie, że PSL-owi nie po drodze jest koalicyjne współżycie z SLD, choć taka koegzystencja bynajmniej mu nie przeszkadzała w eurowyborach o koalicyjnych wspólnie z SLD rządach nie wspominając. Nagle objawiona niechęć PSL do lewicy znajduje swoje oficjalne uzasadnienie. Otóż kierownictwo tej partii ubrdało sobie, że mieszkańcy wsi, których uważa za swoją ostoję wyborczą, są z natury rzeczy konserwatywni i kośćiółkowi w związku z czym taki też kierunek programowy należy przyjąć. Jest rzeczą oczywistą, że z takim programem nie przeskoczą PiS nawet gdyby usiłowali przebić ich w licytacji kto jest bardziej przeciwni prawu do aborcji, związkom partnerskim itd. Jednak i tu można by dostrzec pewną logikę. Taką mianowicie, że ludowcy chcieliby zagospodarować tę część elektoratu, która jest co prawda religijna i obyczajowo konserwatywna, lecz z różnych powodów może nie chcieć głosować na PiS i woli bliższych jej sielskich swojaków niż miastową inteligencję. PSL zapewne bierze też po uwagę i to, że z reguły dołuje w przedwyborczych sondażach, lecz w efekcie przekracza próg wyborczy.
Wszystko to trzymałoby się przysłowiowej kupy gdyby nie cokolwiek dziwaczny pomysł formowania przez PSL Koalicji Polskiej – tak jak by w naszym kraju ktoś zamierzał utworzyć np. Koalicję Rumuńską. W praktyce okazało się, że jedyną strukturą chcącą pójść do wyborów wspólnie z ludowcami jest to, co jeszcze pozostało z formacji Kukiz’15. Dla jej lidera jest to ostatnia deska ratunku, ostatnia szansa dostania się do Sejmu. W przeciwnym bowiem razie popadłby w polityczny niebyt do spółki z innymi ongiś głośnymi politykami. Tłumaczenie Pawła Kukiza, iżby miał za mało czasu i pieniędzy na zebranie wymaganej liczby popierających podpisów brzmi dosyć interesująco. Zwłaszcza w kontekście poprzednich wyborów, gdy znanemu jedynie z estradowych a nie politycznych występów Kukizowi jakoś udało się zebrać podpisy dla nowego i nikomu nieznanego ugrupowania. Obecnie Paweł Kukiz jest znany w kraju i być może gdzieniegdzie zagranicą. Znany jest również jego ruch obecny i aktywny w Sejmie a jego przedstawiciele udzielają się w mediach. Kukiz jednak nie powiedział tego o czym i tak już wszyscy wiedzą. Tego mianowicie, że nie może już liczyć na prawicowych sponsorów, że brakuje mu chętnych do startu z listy ugrupowania mającego niepewne wyniki sondażowe, że jego eklektyczna formacja formacja po prostu się rozsypuje i została ograniczona do grona jego najbliższych współpracowników, którzy liczą już tylko na kontynuację działalności poselskiej pod parasolem Polskiego Stronnictwa Ludowego.
Wracając do PSL. Gdyby jednak ludowcom udało się przekroczyć barierę 5% to doprowadziłoby to do uszczknięcia tych kilku procent, które PiS potrzebuje do samodzielnego rządzenia a tym bardziej do większości konstytucyjnej. Choć w polityce, zwłaszcza polskiej, wszystko jest możliwe to jednak nie widzę perspektywy wspólnego rządu PiS-PSL. Pisowcy bowiem potrafią się dogadywać jedynie z podporządkowanymi sobie ugrupowaniami tworzącymi Zjednoczoną Prawicę, lecz nie z co prawda słabszym, lecz jednak samodzielnym partnerem. Wystarczy przypomnieć sobie koalicję z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin.
Można też domniemywać, że rozpad Koalicji Europejskiej był również na rękę Platformie Obywatelskiej. Schetyna prawdopodobnie zdał sobie sprawę z tego, że przy pomocy powtórki z tejże Koalicji nie wygra z PiS-em i przyjął do wiadomości to, że nadal pozostanie w opozycji, gdzie będzie pełnić rolę przywódcy. Dla Platformy utrzymanie sojuszu z PSL a zwłaszcza z Lewicą oznaczałoby oddanie im kilku mandatów poselskich tak jak to miało miejsce w przypadku eurowyborów. A tak będzie miał do dyspozycji większą własną ekipę nad którą łatwiej będzie mu panować. Nowoczesna i Inicjatywa Polska są mu potrzebne nie tyle dla pozyskania większej ilości głosów, lecz raczej w tym celu aby móc zachować szyld koalicji. Jest to wygodny pretekst do tłumaczenia: przecież to nie myśmy rozwalili koalicję, to oni nie chcieli dłużej z nami współpracować.
Z kolei samodzielny start Lewicy to także duża szansa powrotu do Sejmu. W zakresie sojuszy lewica ma już sprawdzone doświadczenia z okresu pierwszych i drugich po 1989 r. wyborów parlamentarnych. Wówczas Sojusz Lewicy Demokratycznej był rzeczywiście sojuszem skupiającym różne partie i ugrupowania lewicowe, związki zawodowe i organizacje społeczne. Mimo tego, że wówczas SdRP była jedyną liczącą się partią lewicową, to Sojuszowi udało się przekroczyć próg wyborczy. Obecnie dawny SLD a obecnie Lewica jest dodatkowo wsparta przez Razem i Wiosnę mającą realne poparcie społeczne. Zbieżność podstawowych celów poszczególnych formacji lewicowych wydaje się być na tyle bliska, że dałoby się skleić w jedną całość wszystkie ich sensowne propozycje programowe pozostawiając na uboczu kwestie sporne i nie mające pierwszorzędnego znaczenia. Powstałoby wówczas coś w rodzaju iloczynu zbiorów co jest pojęciem zrozumiałym dla tych, którzy uczyli się podstaw logiki. Liderzy lewicowych ugrupowań zadziałali zgodnie z maksymą: chcieć to móc. Warto aby tę zasadę przyswoili sobie
również wyborcy.