Poniedziałkowe słoneczko zbudziło mnie w nowej ciekawej rzeczywistości. Uczestniczyłem w wyborach, których nie było.
Sprawiło to porozumienie dwóch szeregowych posłów, którzy dodatkowo określili, co ma orzec w tej sprawie Sąd Najwyższy. Byłem świadkiem Debaty prezydenckiej, jałowej jak Pustynia Błędowska, w której wszyscy ogłosili swoje zwycięstwo.
W świecie biznesu zagrzmiał śmiech historii. Byliśmy świadkami demonstracji kapitalistów, dzielnie tłumionej przez policję, żądających pomocy państwa. Dotychczas to pracownicy wraz ze swoimi związkami zawodowymi, walczyli o swój godny byt. Obecnie wojuje klasa, która zatrudniała nas na śmieciówkach, majstrowała przy kodeksie pracy a często spotykaliśmy się w sądach. Teraz, jak my kiedyś, zbudowali „miasteczko” na Wiejskiej.
Wszystko to dzieje się w stanie epidemicznym, który ma nas chronić przed chorobą, lecz jednocześnie pozbawia nas podstawowych praw obywatelskich.
Polskę toczy nie jeden, lecz kilka „wirusów”. Chciałbym się do nich odnieść w porządku i w sposób jak ja, szeregowy obywatel drugiego sortu o lewicowych poglądach, widzę i czuję. Grupuję je według wagi zagadnień. Są to: zagrożenie dla praw obywatela i praw człowieka, niepewność bytu gospodarczego i zagrożenie epidemiczne. Kolejność jest ważna.
W chwili ogłoszenia stanu epidemicznego a następnie stanu epidemii wprowadzonego przez rząd na podstawie ustawy „o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi” z 2008 roku uchwalonej przez rząd PO PSL, zostały ograniczone nasze prawa do zgromadzeń, bezpośrednich kontaktów, swobodnego przemieszczania się, prowadzenia działalności gospodarczej w niektórych sektorach rynku, (co ograniczyło prawo do pracy) i korzystania z wielu dóbr kultury.
W mojej opinii ustawa ta jest niekonstytucyjna i dziwię się, że ani w momencie jej uchwalania, kiedy TK był jeszcze ciałem niezawisłym ani obecnie nikt nie zażądał sprawdzenia jej konstytucyjności. Przecież ustawa zasadnicza określa trzy stany nadzwyczajne wypełniające wszystkie możliwe zagrożenia mogące wystąpić w Polsce, więc dodanie jakiegoś czwartego stanu jest tworzeniem zbędnych bytów, które psują prawo.
Dużą popularnością cieszy się teza o konieczności wprowadzenia któregoś ze stanów nadzwyczajnych. Może byłoby to korzystne rozwiązanie, jeżeli ogłoszenie, przykładowo, stanu klęski żywiołowej, miało na celu umożliwienie władzy między innymi poprzez czasowe ograniczenia naszych praw obywatelskich skuteczną walkę z zagrożeniem. Lecz takie uprawnienia rząd dostał już wraz z ogłoszeniem stanu epidemicznego. Zjednoczona Prawica dąży do wymarzonego celu, sprawowania władzy autorytarnej opartej na przejęciu wszystkich narzędzi sprawowania władzy. Dostarczenie PiS-owi dodatkowych narzędzi może być groźne dla demokracji. Szczególnie dziwię się lewicy, która powinna wykazać się większą „czujnością rewolucyjną”.
Nie powinno się używać Stanu nadzwyczajnego do przesuwania wyborów. Jest to zbędne. Pokazała to rzeczywistość. Wybory 10 maja, przynajmniej praktycznie nie odbyły się, bo nie mogły. Nie pomogły wygibasy polityczne, próba wprowadzania „pocztyliady” przez pana Suskiego i figury retoryczne wygłaszane przez usłużne gadające głowy. Nie zostały nawet zrealizowane zapisy Konstytucji. Dlaczego? Bo istnieje taka rzymska zasada prawna: Impossibilium nulla obligatio est. Dobre prawo nie może nakazywać rzeczy niemożliwej. Przykładowo, Konstytucja RP kieruje się zasadą egalitaryzmu, lecz jeżeli mieszkańcy Makowa Podhalańskiego zażądają dostępu do morza, wszak są równi w prawie z mieszkańcami Ustki. Nie da rady!
Wybory mogą się odbyć wtedy, i tylko wtedy, kiedy będziemy funkcjonować w pełni praw obywatelskich. Proces wyborczy to debata, dyskusja, spór polityczny uwieńczony „czteroprzymiotnikowym” aktem głosowania, a nie tylko wrzucenie kartki do skrzynki.
To właśnie te prawa obywatelskie, prawa człowieka i poczucie wolności są wartością nadrzędną, o którą trzeba walczyć i jak uczy historia, czasem poświęcić dla nich zdrowie a nawet życie.
Zarówno pan prezydent jak i pan premier zapowiadają wszem i wobec o odmrażaniu gospodarki, czemu trudno się dziwić, bo wirus to nie tylko zagrożenie naszego zdrowia, trafił także w żywotne interesy społeczeństwa. Żeby istnieć musimy wytwarzać produkować, kupować i sprzedawać. Nasza gospodarka opiera się na małych i średnich przedsiębiorstwach, eksporcie i konsumpcji wewnętrznej. Ta ostatnia, jest kołem zamachowym gospodarki.
Stan pandemiczny zamroził funkcjonowanie rynków, pozbawiając dochodu wiele sektorów gospodarki i dochodów pracowników. Środowiska przedsiębiorców rozpoczęły wywieranie nacisku na władzę. Zjednoczona prawica, która często posługuje się populizmem czuje zagrożenie ze strony środowisk „niezadowolonych” gdyż niszczy on pozytywny wizerunek kupiony w efekcie rozdawnictwa socjalnego.
Grupą, która jest najbardziej poszkodowana są pracownicy. To między innymi efekt strategii elastycznego rynku pracy, miał być tylko na okres kryzysu a trwa do dziś. Z dnia na dzień tracą pracę zatrudnieni na śmieciówkach, bezrobocie dotyka pracowników upadających przedsiębiorstw, od lat psuty kodeks pracy nie zawsze może ochronić najsłabszych. Niestety ograniczenia stanu pandemii utrudniają klasie pracowniczej wyrażanie swojego niezadowolenia.
Hipokryzją byłoby twierdzenie, że Rząd nie robi nic. Powstają pakiety ustaw zwane „tarczami”. Za chwilę będzie ich więcej niż wersji „Windowsów”. Prezydent i premier prezentują je w rządowych mediach, jako seria spektakularnych sukcesów. Niestety rzeczywistość skrzeczy, są niewystarczające i mało skuteczne. Są nacelowane w dużej części na banki i przedsiębiorstwa. Pracownicy muszą radzić sobie sami.
Łyżką dziegciu w beczce „tarczowego” miodu są przemycane ustawy niemające nic wspólnego z epidemią i gospodarką natomiast służą PiS-owi do przejmowania kolejnych sektorów władzy.
Przywoływany „stan klęski żywiołowej” w wypadku przedsiębiorców byłby korzystny gdyż powoduje obligatoryjne odszkodowania. Wie o tym władza i zrobi wszystko żeby do tego nie dopuścić.
Dłuższy byt w stanie stagnacji jest niemożliwy, gospodarka runie a my powariujemy.
W miarę możliwości musimy wracać do pracy, szkół uczelni i przedsiębiorstw. Rząd przedstawia pewne fragmentaryczne projekty normalizacji bytu, lecz brak tu chronologii i konsekwencji. Odmrażamy przedszkola, (bo rodzice muszą iść do pracy) Otwieramy galerie, bo trzeba pobudzić konsumpcję. Próbujemy uruchomić turystykę, bo to 6% naszego rynku. Jednocześnie utrzymujemy reżimy stanu pandemii. Ciekawe, kto pojedzie do hotelu w Zakopanym, jeżeli nie będzie mógł w pełni korzystać z uroków Tatr. Chyba tylko pary uprawiające „uczucia niestałe”
Nie wiem, co z tego będzie?
Na koniec o Koronawirusie.
Na końcu, bo wydaje mi się, że nasze prawa i wolności mają wartość nadrzędną i uniwersalną, a zniszczenie gospodarki spowoduje, że co prawda będziemy zdrowsi, ale padniemy z ubóstwa.
Stosuję się do zaleceń wynikających z ustawy epidemicznej. Noszę maseczkę, chociaż nie tak dawno przekonywano mnie, że to nic nie daje. Unikam spotkań ze znajomymi, zachowuję dystans, przestrzegam ceremoniału w sklepach i urzędach. Nie ukrywam, że jest to dla mnie uciążliwe, a siedzenie w czterech ścianach grozi depresją.
Robię to wszystko w oparciu o zdrowy rozsądek w dbałości o zdrowie moje i otoczenia. Słucham lekarzy, bo choć nasza służba zdrowia jest nie najlepsza to nasi lekarze dysponują wiedzą i pracują z ogromnym poświęceniem.
Wydaje mi się jednak, że sposób informowania nas o stanie epidemii zawiera wiele elementów manipulacji socjologicznej. Gdy wirus był jeszcze poza Polską pojawiały się głosy lekceważące zagrożenie. Gdy zaatakował nas bezpośrednio społeczeństwo zostało „postraszone”. Strach zmusza nas do ostrożności, kiedy jednak zmienia się w panikę owocuje stygmatyzowaniem medyków, sąsiadów na kwarantannie i osób zakażonych. Obecnie, pewnie ze względu na konieczność odmrażania gospodarki ta narracja się nieco zmienia a nawet w opinii rządu odnosimy sukces i epidemia jest w regresie.
Wskazuje na to sposób informowania o rozwoju epidemii. Przykładowo, media podają nam liczbę zakażonych od początku stanu epidemicznego. Ta wartość będzie rosła zawsze, bo do sumy zakażonych dodajemy nowych, wygląda to groźnie. Można już jednak zobaczyć wartość „aktualnie zakażonych” (suma zakażonych minus „ozdrowieńcy”). Jeżeli taka wartość będzie maleć to będzie to wskazanie na sukces.
Wiedza o liczbie dziennych zakażeń zależy od liczby wykonanych testów w jednostce czasu. Tylko stosunek tych wartości da nam pogląd na rozwój epidemii. Jeżeli krzywa obrazująca ilość wykonywanych testów będzie rozbieżna z krzywą zachorowań odnosimy sukces, jeżeli będzie odwrotnie to źle.
W Polsce ilość wykonywanych testów jest mniejsza niż w innych państwach dotkniętych wirusem. Wg WHO procent osób przechodzących zakażenie bezobjawowo lub lekko jest bardzo duży. Istnieje prawdopodobieństwo, że zakażeń jest znacznie więcej, może nawet sami je przeszliśmy tylko o tym nie wiemy.
Zachowujmy się, więc ostrożnie, ale słuchajmy zdrowego rozsądku, to najlepszy doradca. Nie dajmy się robić w bambuko.