Nie opada fala krytyki pod adresem Paulo Sousy i Zbigniewa Bońka, który w styczniu tego roku samodzielnie podjął decyzję o zatrudnieniu portugalskiego szkoleniowca w miejsce Jerzego Brzęczka. Medialna wrzawa została wywołana na potrzeby toczącej się w piłkarskim środowisku kampanii przed wyborami nowych władz PZPN.
Tematem ostatnich dni w polskich mediach był „paragon grozy” wystawiony rzekomo przez Paulo Sousę za pół roku pracy z polską reprezentacją. Dlaczego akurat paragon, a nie rachunek czy faktura, nie ma tu większego znaczenia, istotniejsze jest natomiast to, że w Polsce chyba tylko Zbigniew Boniek oraz księgowy PZPN wiedzą, ile naprawdę zarabia portugalski selekcjoner biało-czerwonych. Krążące w obiegu publicznym kwoty są jedynie spekulacjami opartymi o przecieki z nieformalnych źródeł. A praktyka dziewięciu lat rządów ekipy Bońka uczy, że wszelkie tego typu „przecieki” są zawsze kontrolowane przez jej wyćwiczone w propagandowych akcjach służby prasowe.
Tak więc wyliczenia podane w publikacjach omawiających rzekomy „paragon grozy” trzeba przyjmować jak klasyczną plotkę, ale że w każdej plotce zawsze jest ziarno prawdy, zaś władze PZPN nie są w tej sprawie transparentne, to możemy te szacunkowe dane przyjąć jako za argument do oceny zasadności zamiany Brzęczka na Sousę.
Wedle nieoficjalnych danych kontrakt z PZPN gwarantuje Paulo Sousie miesięczną gażę w wysokości 70 tys. euro, co oznacza, że do końca umowy wygasającej z końcem eliminacji do MŚ 2022 powinien on zarobić nie mniej niż 850 tys. euro. Taka też kwota pojawiała się przy jego nazwisku w zestawieniach zarobków trenerów reprezentacji uczestniczących w tegorocznych mistrzostwach Europy i sytuowała portugalskiego selekcjonera kadry biało-czerwonych dokładnie w środku stawki. Tak się składa, że dziewięciu lepiej od niego opłacanych szkoleniowców awansowało ze swoimi drużynami do 1/8 finału (nie dali rady Stanisław Czerczesow z drużyną Rosji i Senol Gunes z ekipą Turcji), a pozostałe miejsc wywalczyli trenerzy mniej od Sousy zarabiający: Janne Andersson (Szwecja), Franco Foda (Austria), Zlatko Dalić (Chorwacja), Robert Page (Walia), Kasper Hjulmand (Dania), Jaroslav Silhavy (Czechy) i Andrij Szewczenko (Ukraina). Z tej siódemki Hjulmand, Silhavy i Szewczenko wprowadzili swoje zespoły do 1/4 finału.
Nie można więc powiedzieć, że Boniek przepłacił angażując Sousę, ale też nie sposób zaprzeczyć, że pozostawiając Brzęczka na stanowisku osiągnąłby co najmniej ten sam efekt sportowy dużo mniejszym kosztem. Bo trzeba pamiętać, że gaża Sousy to nie jedyny wydatek PZPN, albowiem Portugalczyk wziął tę robotę pod warunkiem zatrudnienia sześciu jego kompanów w sztabie szkoleniowym (Victor Sanchez Llady, Manuel Cordeira, Antonio Jose Gomez, Lluis Sali, Paulo Grilo i Cosimo Cappagli). Na ich pensje federacja łoży 80 tys. euro miesięcznie, czyli łączny koszt utrzymania sztabu szkoleniowego kadry wynosi teraz co najmniej 150 tys. euro miesięcznie (ok. 675 tys. zł). Żaden sztab trenerski reprezentacji w historii nie był takim obciążeniem dla budżetu PZPN.
Po przeliczeniu pieniędzy wydanych na portugalsko-hiszpańsko-włoski zespół trenerów przez osiągnięte wyniki sportowe można dostać zawrotu głowy. Nasz piłkarska reprezentacja pod wodzą Sousy rozegrała dotąd osiem meczów, z których wygrała tylko z półamatorską Andorą (3:0), zremisowała z Węgrami (3:3), Rosją (1:1), Islandią (2:2), Hiszpanią (1:1), a przegrała z Anglią (1:2), Słowacją (1:2) i Szwecją (2:3). A zatem jedno zwycięstwo kosztowało PZPN 3,83 mln złotych, jeden zdobyty punkt 766 tys. złotych, a jeden gol 273 tys. złotych. I to nie koniec, bo Boniek Sousy nie zwolni, a wybrany 18 sierpnia nowy prezes PZPN, nawet jeśli nie będzie to Marek Koźmiński lub Cezary Kulesza, nie będzie miał czasu na dokonanie zmiany selekcjonera przed spotkaniami z San Marino (2 września), Albanią (5 września) i Anglią (8 września).
Gra va banque ze zwolnieniem Brzęczka 147 dni przed pierwszym meczem Euro 2020 i odważna inwestycja w Sousę prezesowi PZPN się nie opłaciła. Na pozycji Bońka to zapewne znacząco nie zaważy, ale jego antagonistom zapewni mnóstwo medialnej amunicji do zszargania wypucowanego żmudnie przez dziewięć lat wizerunku sprawnego i nieomylnego w swoich decyzjach menedżera. Cokolwiek by Boniek na swoja obronę nie powiedział, zawsze można go zgasić wyliczeniem, że zawarł niekorzystną umowę, bo Sousa za pierwsze pół roku pracy, formalnie 160 dni, zainkasował ok. 1,7 mln złotych, czyli dziennie na jego konto wpływało 10,5 tys. złotych. A w zamian dał nam wszystkim jedno zwycięstwo i najgorszy występ reprezentacji Polski w turnieju rangi mistrzowskiej.
Na dodatek Portugalczyk większość tego czasu spędził poza Polską. Nasz kraj odwiedził cztery razy: 26-28 stycznia, na cały marzec, 2-3 maja i od 16 maja do końca fazy grupowej Euro 2020/21. Przebywał więc między nami tylko przez 74 dni, czyli ledwie 46 procent czasu pracy za jaki ma płacony. Poza tym przez pół roku obejrzał na żywo z trybun tylko cztery mecze polskich drużyn klubowych. W pierwszym tygodniu marca były to ćwierćfinałowe spotkania Pucharu Polski Lech – Raków i Legia – Piast oraz ligowa potyczka Pogoni z Lechem. W maju pojawiła się jeszcze na finałowym meczu Pucharu Polski Raków – Arka. Obserwację rozgrywek w Polsce scedował na zatrudnionych i tak w PZPN trenerów drużyn młodzieżowych – Marcina Dornę, Huberta Małowiejskiego i Macieja Stolarczyka.
Lekceważące zachowanie można byłoby darować Sousie, gdyby broniły go wyniki. Ale nie bronią i nie ma gwarancji, że Portugalczyk zdoła osiągnąć cel najważniejszy, jaki postawił przed nim Boniek – awans do finałów mistrzostw świata. Jeśli tego nie dokona, PZPN straci górę pieniędzy i nowe władze będą musiały zacisnąć mocno pasa. Ale to może mieć nawet dobre strony, bo wtedy przejrzą porządnie finanse związku za ostatnie dziewięć lat.