3 grudnia 2024

loader

Nowa odsłona wojny o ekstraklasę

Interesy Dariusza Mioduskiego i Zbigniewa Bońka w polskim futbolu nie są jeszcze sprzeczne, ale już rozbieżne

Prezes PZPN Zbigniew Boniek ostatni rok swoich rządów zaczął od krucjaty na rzecz kolejnej reformy rozgrywek ekstraklasy. Krótko mówiąc, chce przywrócić tej lidze klasyczną formułę, bez fazy play off i podziału na grupy mistrzowską i spadkową, tylko jak już było u nas dawniej – ekstraklasa ma liczyć 18 drużyn i grać w rytmie dwurundowym jesień-wiosna. Nie bardzo było jednak wiadomo, komu w Ekstraklasie SA pomysł prezesa się podoba, a komu nie, bo w tym gremium zapadła niezręczna cisza. Przerwał ją w końcu właściciel i prezes Legii Warszawa Dariusz Mioduski.

Sądząc po gniewnym tonie Mioduskiego, sternikowi najsilniejszego polskiego klubu piłkarskiego pomysł powiększenia ekstraklasy do 18 zespołów raczej się spodobał, ale chyba znacznie bardziej zirytowała go arbitralny styl wymuszania przyjęcia tego rozwiązania. „Ogłaszanie decyzji przez media, a potem pozorowanie konsultacji, niekonstruktywna krytyka oraz demonstracja siły poprzez deprecjonowanie i obchodzenie Ekstraklasy, która jest własnością klubów i w której PZPN jest jednym z akcjonariuszy, to droga donikąd. A na pewno nie jest to droga ku lepszej przyszłości. Szkoda, że Zbigniew Boniek chce naprawiać ekstraklasę dopiero na finiszu kadencji. Nie przeczę, zmiany są konieczne, ale samo powiększanie ligi, i to przy ignorowaniu opinii spółki Ekstraklasa oraz klubów, które reprezentuje, nie tylko niczego trwale nie poprawi, ale dodatkowo pogłębi wewnętrzne spory. I dlatego co niektórzy łączą te działania ze czekającymi nas wkrótce wyborami w PZPN, dopatrując się w nich bardziej przyziemnej motywacji, związanej z chęcią podzielenia środowiska związanego z Ekstraklasą i 1. ligą oraz dążeniem do zachowania przez obecnego prezesa wpływów przy założeniu, że nie uda mu się wpłynąć na zmianę prawa umożliwiającą wybór na kolejną kadencję. Ile w tym prawdy? Nie wiem, ale mam nadzieję, że motywy wszczęcia tej dyskusji wynikają wyłącznie z kierowania się dobrem polskiego futbolu” – stwierdził na łamach „PS” prezes Legii, ale także członek rady nadzorczej Ekstraklasy SA, członek Club Competition Committee UEFA oraz wiceprzewodniczący Europejskiego Stowarzyszenia Klubów.
Sześć propozycji prezesa Legii
Prezes Mioduski, żeby nie być gołosłownym w tej kontrze, wymienia sześć pomysłów na naprawę naszej klubowej piłki. Po pierwsze, postuluje zmiany w dystrybucji pieniędzy z praw telewizyjnych i od sponsorów – mniej za bycie w ekstraklasie, a dużo więcej na premiowanie wystawiania do gry polskich piłkarzy i promowanie talentów. Po drugie – domaga się dofinansowania infrastruktury szkoleniowej. Po trzecie – uważa, że przy podziale pieniędzy jeszcze mocniej trzeba premiować kluby ze ścisłej czołówki. Po czwarte – zamiast zwiększać liczbę spadkowiczów, należy wręcz przeciwnie, ograniczyć ją do ostatniej drużyny, a przedostatniej nakazać grać baraż z wicemisterze 1. ligi. Jako piąty postulat wymienia stworzenie koncepcji połączenia praw telewizyjnych pierwszej ligi oraz ekstraklasy i sprzedawania ich wspólnie jako jednego produktu, co bez wątpienia byłoby przełomem i przyjęciem europejskich standardów. I wreszcie w szóstym punkcie Mioduski domaga się zniesienie bezsensownego przepisu zakazującego klubom posiadania zespołu rezerw z klasie rozgrywkowej o szczebel niższej.
Te propozycje, na ogół słuszne, nie wyczerpują rzecz jasna katalogu niezbędnych reform, jakie należałoby wprowadzić w polskim futbolu. Boniek nie zawracał sobie takimi sprawami głowy przez prawie osiem lat swoich rządów i tego grzechu zaniechania przez te ostatnie kilka miesięcy nie zdoła naprawić. Dlatego trudno nie przyznać Mioduskiemu racji, że być może cała ta „zadyma” ma tylko na celu skłócenie środowiska, żeby łatwiej było w wyborach nowych władz PZPN przeforsować układ personalny zdolny do utrzymania wpływów obecnej ekipy rządzącej związkiem.
To sprawy nie powinny być jednak częścią debaty dotyczącej sposobów uzdrowienia najwyższej piłkarskiej klasy rozgrywkowej w Polsce. Bo o tym, że jest chora, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Najlepiej świadczy o tym jej żenująco niskie miejsce w prowadzonym przez UEFA rankingu lig europejskich. W najnowszym notowaniu w 2020 roku PKO Ekstraklasa zjedzie z 29. na 32. miejsce, co jest efektem braku osiągnięć w europejskich pucharach. W ostatnich czterech sezonach żadnej polskiej drużynie klubowej nie udało się awansować do fazy grupowej Ligi Mistrzów i Ligi Europy.
Mimo spadku sportowego poziomu rozgrywki naszej piłkarskiej ekstraklasy wciąż cieszą się względnie dużym zainteresowaniem. Może dlatego, że polska liga, chociaż słaba, jest produktem ładnie opakowanym. Nawet topowe ligi w Europie nie mają około 100 meczów w sezonie transmitowanych w telewizji w technologii 4K. W tym sezonie TVP pokazuje jeden hitowy mecz z każdej kolejki w kanałach otwartych, co od razu przełożyło się na wzrost wskaźników oglądalności ekstraklasy w telewizji o 36 procent. Dla klubów wpływy ze sprzedaży praw telewizyjnych to główny składnik ich przychodów. Nowa umowa z nadawcami jest dzięki hojności Canal+ i TVP wyższa o 60 procent od poprzedniej i urosła do kwoty blisko ćwierć miliarda złotych za sezon.
Pieniędzy przybywa, poziom słabnie
Dlaczego zatem zespoły grające w PKO Ekstraklasy, mimo rosnących z roku na rok przychodów nie rosną w siłę pod względem sportowym? Czeskie, słowackie, serbskie czy chorwackie kluby mają znacznie niższe budżety od polskich, gorszą infrastrukturę stadionową, słabszą frekwencję, a mimo to przebijają się w miarę regularnie do europejskiej elity. W czym może więc tkwić problem?
Najprościej rzecz ujmując, w braku współpracy. Zarządzająca rozgrywkami Ekstraklasa SA jest wspólną własnością wszystkich biorących udział w rozgrywkach klubów, ale każdy z akcjonariuszy pilnuje tylko własnego interesu i broni zażarcie swojej wolności w podejmowaniu decyzji, kształtowaniu polityki finansowej, kadrowej i szkoleniowej. Czy ktoś lub coś zabrania właścicielom klubów wypracować kilka obowiązujących zasad współdziałania? Na przykład: ustalić limit zatrudniania piłkarzy zagranicznych, zliberalizować system przepływu zawodników z klubu do klubu, także w trakcie trwającego sezonu, stworzyć wspólnie program finansowego wspierania dobrze rokujących zawodników z niższych lig, którzy w zamian byliby w każdym oknie transferowym rozdzielani po klubach na zasadzie znanego z amerykańskich lig draftu. Wszystko to ma służyć podnoszeniu jakości sportowej piłkarskich widowisk i przez to ich atrakcyjności.
A o tym, niestety, animatorzy polskiego futbolu zdają się kompletnie nie myśleć. A powinni, bo przecież rozgrywki ligowe przed wszystkim mają być rozrywką, a skoro tak, to jak każdy show muszą zaspokajać potrzeby widzów. Do tego samo „opakowanie”, nawet najbardziej efektowne, na dłuższą metę nie wystarczy.
Grzech braku współpracy
Większość zespołów PKO Ekstraklasy gra na nowych stadionach, a pod tym względem ekipy beniaminków awansujących ostatnio z I ligi zwykle odstają. Dobrze z tego grona wypada jedynie dysponujące wsparciem możnego mecenasa jakim jest koncern KGHM Zagłębie Lubin, ale już Sandecja Nowy Sącz, Zagłębie Sosnowiec, Bruk-Bet Nieciecza, Miedź Legnica czy grające obecnie ŁKS Łódź i zwłaszcza Raków Częstochowa, zaniżają rażąco poziom. Dlatego bezsensowne wydaje się zwiększanie liczby spadkowiczów z ekstraklasy, zwłaszcza że są zastępowane przez zespoły wyłaniane wyłącznie na podstawie kryterium sportowego, niezbyt przecież w pierwszej lidze wymagającego.
W Europie wymiana drużyn między dwoma najwyższymi ligami jest ograniczana. W 18-zespołowej niemieckiej Bundeslidze bezpośrednio spadają dwa zespoły, w 12-zespołowej austriackiej – jeden. W Czechach, przy podobnym do naszego systemie gier, pewna spadku jest tylko jedna ekipa, a dwie grają baraże z ekipami z niżej ligi.
PZPN i Ekstraklasa SA dysponują wynikami analiz, z których jasno wynika, że wzrost poziomu sportowego ligi jest odwrotnie proporcjonalny do liczby zespołów. Wystarczy sprawdzić, ile zespołów gra w ligach wyżej notowanych od PKO Ekstraklasy: w Austrii 12, Czechach 16, Chorwacji 10, Serbii 16, Szwajcarii 10, Słowacji 12. Ale w tych krajach wspiera się kluby, które mają najwyższe pozycje w europejskim rankingu, bo jest tam świadomość, iż ich ewentualne sukcesy w europejskich pucharach leżą w interesie pozostałych zespołów z krajowej ligi.
W polskim futbolu wciąż jeszcze nikt w ten sposób nie działa, a czasem można nawet odnieść wrażenie, że nawet o tym nie myśli. Na zdrowy rozum oddanie np. drużynie mistrza Polski najlepszego gracza na wypożyczenie niosłoby wymierne korzyści, bo zwiększałoby szanse na przebrnięcie najlepszego zespołu do fazy grupowej Ligi Mistrzów, a co za tym idzie, skutkowałoby cennymi punktami rankingowymi dla całej ligi. Klub wypożyczający bynajmniej na tym by nie stracił, bo zyskałby na wzroście transferowej wartości oddanego zawodnika. W praktyce i tak go zresztą sprzeda za granicę, lecz de facto za półdarmo i często bez sensu, o czym świadczą w ostatnich latach liczne złamane kariery wielu dobrze zapowiadających się młodych piłkarzy. Dzieje się tak także na szkodę reprezentacji Polski – vide przypadek Bartosza Kapustki.
Myślą tylko o pieniądzach
Sytuacja bynajmniej się nie poprawia, wręcz przeciwnie, bo rośnie liczba chybionych transferów z dokonanych w ostatnim roku. Z młodych zawodników dobrze w nowym klubie poradził sobie tak naprawdę tylko Sebastian Szymański, który po przejściu z Legii Warszawa do Dynama Moskwa błyskawicznie wywalczył sobie miejsce w pierwszym składzie. Inni nie mieli tyle szczęścia. W tej samej lidze rosyjskiej przepadł na przykład szybki jak wiatr skrzydłowy Lechii Gdańsk Konrad Michalak, który w obecnym sezonie uzbierał zaledwie 228 minut w Achmacie Groznym, oglądając aż 13 spotkań ligowych z ławki rezerwowych. Zagrał w sześciu, spotkaniach, ale tylko w jednym w pełnym wymiarze czasowym.
Inny taki smutny przykład, to także młodzieżowy reprezentant Polski Filip Jagiełło, wykupiony z Zagłębia Lubin przez Genoę. W tym włoskim klubie markę wyrobił sobie Krzysztof Piątek, ale Jagiełło już takiego szczęścia nie miał. W tym sezonie zagrał tylko w pięciu meczach, ale tylko dwukrotnie wystawiany był w pierwszym składzie. Miał przy tym pecha, bo gdy on dostawał szansę, zespół zawsze przegrywał i tracił przy tym mnóstwo goli.
Jeszcze gorzej sytuacja wygląda sytuacja ocierającego się o pierwszą reprezentację Polski Szymona Żurkowskiego, za którego Fiorentina zapłaciła Górnikowi Zabrze 3,7 mln euro. 22-letni pomocnik w tym sezonie rozegrał tylko dwa mecze – w pierwszym pojawił się na boisku na 60 sekund, a w drugim na 9 minut. Wielki talent tego piłkarza ewidentnie jest marnotrawiony.
Nie jest tajemnicą, że nasi piłkarze są łatwym celem dla pozbawionych skrupułów agentów. W polskiej lidze pogoń za pieniądzem jest głównym powodem uprawiania tego sportu. Ledwie wchodzący w dorosłe życie młodzi gracze, nie mający za sobą żadnych znaczących dokonań, chętnie ruszają w świat na poniewierkę dla paru euro więcej, niż mogliby zarobić w kraju. Ten szkodliwy trend można przerwać, oferując tym młodym ludziom mądrą wizję rozwoju kariery i finansowe wsparcie. Ekstraklasa SA i PZPN mają na to dość środków i możliwości, muszą jednak zacząć działać wspólnie.

Jan T. Kowalski

Poprzedni

48 godzin sport

Następny

Kontrakt na F-35 to bubel

Zostaw komentarz